Najsłynniejsza polska działaczka kulturalna, inicjatorka konkursów muzycznych, członkini władz międzynarodowych fundacji muzycznych, Elżbieta Penderecka. W 1997 roku zorganizowała pierwszy Wielkanocny Festiwal Ludwiga van Beethovena. Opowiada nam o wyniesionej z rodzinnego domu miłości do muzyki, geniuszu niemieckiego kompozytora i pianisty, o tym, czym jest talent i jak warto wspierać i promować kulturę.


Tekst:
Aleksander Laskowski
Zdjęcia: Bruno Fidrych


Już po raz dwudziesty pierwszy będziemy mogli uczestniczyć w organizowanym przez panią Wielkanocnym Festiwalu Ludwiga van Beethovena.
Dlaczego właśnie Beethoven?
By odpowiedzieć na pana pytanie, muszę sięgnąć do roku 1996, do początku działalności biura przygotowującego Kraków do bycia Europejską Stolicą Kultury. Zostałam wówczas poproszona przez ówczesnego prezydenta miasta Krakowa, by patronować radzie programowej i przygotować program na rok 2000. Pamiętam swoją pierwszą odpowiedź – powiedziałam, że nigdy nie byłam pracownikiem państwowym i nie umiem sobie takiej pracy wyobrazić. Niemniej jednak bardzo się ucieszyłam. Przewodniczyć radzie, w której byli Andrzej Wajda, Krzysztof Zanussi i wiele innych osób, niezwykle ważnych dla polskiej kultury, było ogromnym zaszczytem, ale i szaloną odpowiedzialnością. Zgodziłam się. Posiedzenia rady były bardzo długie, trwały po kilkanaście godzin. Miałam znakomitą asystentkę i wszystko, czego nie byłam w stanie zapamiętać, zawsze mogłam sprawdzić w notatkach, które wzorowo prowadziła. Potem przyszedł rok 1997, sto siedemdziesiąta rocznica śmierci Ludwiga van Beethovena. Pochodzę z domu o tradycjach prawniczych, wszyscy w rodzinie byli melomanami, zaś mój ojciec ukończył nie tylko prawo, ale także konserwatorium. Grał zawodowo już w czasie wojny w działającej podczas okupacji Filharmonii Krakowskiej. Muzyka otaczała mnie od dziecka, ja sama grałam trochę na fortepianie.
Na początku mojej pracy w krakowskiej radzie programowej pomyślałam, że mam okazję spełnić swoje marzenie. Wiedziałam, że w zbiorach Biblioteki Jagiellońskiej znajdują się między innymi manuskrypty Beethovena.
Męża i mnie po naszym ślubie – wracamy do 1966 roku – odwiedzali przyjaciele z zagranicy, w tym dyrektor opery w Stuttgarcie, znakomity krytyk, autor obszernej książki poświęconej twórczoś

ci Krzysztofa Pendereckiego, dr Wolfram Schwinger. Kiedy przyjechał do Polski, pytał mojego ojca, a także mojego męża, co powinien zrobić, żeby zobaczyć manuskrypty Beethovena.

Dostały się do Polski w czasie wojny.
Tak. Rękopisy, o których mówimy, pochodzą z biblioteki pruskiej w Berlinie. W 1997 roku zaczęłam się zastanawiać, co zrobić, by rękopisy Beethovena udostępnić. Ówczesny rektor Uniwersytetu Jagiellońskiego, profesor Aleksander Koj, wyraził zgodę na ich wystawienie. A znajoma z festiwalu w niemieckim Bad Kissingen zgodziła się pomóc mi zorganizować przy okazji krótki festiwal.

 

 

Dołączył do pań znany austriacki pianista Rudolf Buchbinder?
Rudolf zgodził się od razu. Pamiętam, Towarzystwo Przyjaciół Beethovena w Bonn przekazało na ten cel dziesięć tysięcy marek niemieckich. Funduszy było niewiele, ale udało nam się przygotować tygodniowy festiwal. Wówczas rocznica śmierci Beethovena zbiegła się ze świętami Wielkiej Nocy, stąd wziął się pomysł, żeby nasz festiwal był wielkanocny, żeby Kraków miał podobne wydarzenie jak Salzburg czy Lucerna. Tak to się zaczęło. Bardzo ważne było pokazanie światu, w jak dobrym stanie są przechowywane w Polsce rękopisy, nie tylko Beethovena, ale też Bacha czy Mendelssohna. Do 1977 roku w tym wspaniałym zbiorze w Bibliotece Jagiellońskiej znajdował się także rękopis IX Symfonii Ludwiga van Beethovena, jednak Edward Gierek zdecydował się przekazać go do NRD. Uroczyście wręczył nuty Erichowi Honeckerowi na tzw. moście przyjaźni.

Jakie znaczenie ma dla pani Beethoven jako twórca?
Siłę jego oddziaływania mam okazję widzieć u nas w domu, mój mąż zawsze podkreśla, iż Beethoven i Bach wywarli na niego największy wpływ. Beethoven to wielki mistrz, kompozytor genialny, uniwersalny i niezmiennie inspirujący świat, zarówno estetycznie, jak i etycznie.

Wszyscy ludzie będą braćmi?
Nie jest przypadkiem, że Oda do radości jest hymnem Unii Europejskiej. Dobrze by było, gdybyśmy faktycznie byli sobie wszyscy braćmi, żyłoby się nam wszystkim znacznie lepiej.

 

 

Festiwal przeniósł się z Krakowa do Warszawy. Dlaczego?
Brakowało funduszy, zwłaszcza że zawsze staraliśmy się mieć i program, i promocję na światowym poziomie. Od początku przywiązywałam wielką wagę do strony graficznej, do wszystkiego, co muzykę otaczało. W Krakowie bardzo trudno było pozyskać sponsorów. Wówczas do Warszawy zaprosił mnie ówczesny prezydent stolicy, pan prof. Lech Kaczyński. Pojechałam z moją asystentką – dziś dyrektor Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej – panią Magdaleną Sroką. Pan prezydent przyjął nas i po piętnastu minutach zaproponował konkretny budżet. Zapytał z troską, czy wystarczy na festiwal. W pierwszej chwili byłam zaskoczona. Wszystko to wydawało mi się niemożliwe. Od razu zapytałam, czy z mojego powodu nie ucierpią inne warszawskie wydarzenia muzyczne, w tym najważniejszy wówczas festiwal Warszawska Jesień. Prezydent Kaczyński odpowiedział krótko: Proszę się o to w ogóle nie martwić, kultura jest dla nas bardzo ważna. Od 2004 roku festiwal odbywa się w Warszawie.

Festiwal cechuje wysmakowana i bardzo wyrazista oprawa graficzna. Tworzą dla państwa najwybitniejsi artyści.
Sasnal, Ziółkowski, Maciejowski, Materka, Szlaga, Borowski czy w tym roku pani Ewa Juszkiewicz.

Czy trudno przekonać artystów do współpracy?
Pamiętam, jak poprosiliśmy o projekt pana Wilhelma Sasnala. Odpowiedział, że nie bardzo interesuje się muzyką klasyczną. Wówczas dałam mu nagranie IX Symfonii
Ludwiga van Beethovena. Błagam pana, proszę posłuchać – powiedziałam – a jak się panu nie spodoba, proszę do mnie zadzwonić. Zadzwonił po dziesięciu dniach, że ma gotowy projekt. Tak powstała słynna „pacyfa” z płyty winylowej. To, że mamy dobrą grafikę, to z jednej strony łut szczęścia, z drugiej jednak kompetencja i zaangażowanie dyrektora festiwalu, pana Andrzeja Gizy. Zawsze nam zależało, żeby każdy festiwal łączył się z nowym nazwiskiem w sztuce. Szukamy talentów.

W pamięci utkwiła mi taka scena: jest rok 2005, konkurs chopinowski w Filharmonii Narodowej w Warszawie, tuż przed ogłoszeniem listy finalistów. Przyjechała pani prosto z lotniska i na jednym wydechu powiedziała: Dzień-dobry-czy-są-talenty-na-konkursie?.
Nie tak łatwo jednoznacznie powiedzieć, czym jest talent. Oczywiście młody człowiek musi mieć wyjątkowe predyspozycje, które ujawnią się bardzo wcześnie. Bez względu na to, na jakim instrumencie gra, musi zadziwić interpretacją. Obserwuję bardzo młodych muzyków, trzynasto-, czternastoletnich. Nawet najbardziej utalentowane dzieci nie zawsze mają szansę zrobić wielką karierę. Bo na karierę składa się bardzo wiele rzeczy.
Żyję ponad pięćdziesiąt lat u boku artysty, który ma wielki talent, ale miał też wiele szczęścia. Mąż stale podkreśla, że gdyby nie jego pierwszy wydawca
– Moeck Verlag – być może jego kariera ułożyłaby się inaczej.
Na miarę moich możliwości staram się pomagać młodym. Nie jest to łatwe. Mam znakomity zespół współpracowników, ale dziś wielkie agencje bronią swoich wąsko pojętych interesów i nie zawsze chcą współpracować. To bardzo źle, bo moglibyśmy razem pomagać młodym, utalentowanym artystom.

A jak trafia się na tych najzdolniejszych?

To może być przypadek. Czasami ktoś podpowie, że warto pójść kogoś posłuchać. A ja się od razu angażuję. Tak było w przypadku Łukasza Krupińskiego czy Szymona Nehringa. Kariera Agaty Szymczewskiej zaczęła się od zwycięstwa na Konkursie im. Henryka Wieniawskiego. Agata bardzo chciała pojechać uczyć się u wielkiej niemieckiej skrzypaczki Anne-Sophie Mutter. Bezskutecznie namawiałam Mutter przez ponad pół roku. W końcu, kiedy przyjechała do Warszawy, ubłagałam ją, żeby posłuchała Agaty przez dziesięć minut. Posłuchała, ale nie dała żadnej odpowiedzi. Po kilku miesiącach przyszło zaproszenie dla Agaty Szymczewskiej do Monachium. Potem zaczęły się jej podróże koncertowe po całym świecie. Trzeba być w odpowiednim miejscu w odpowiedniej chwili. Może zabawnie to zabrzmi, ale my staramy się pomagać młodym trafić w to odpowiednie miejsce właśnie w odpowiedniej chwili.

Wydaje się, że najłatwiej na młode talenty trafić na konkursie.
Staram się jeździć na ważniejsze konkursy, przynajmniej na finały tych konkursów, jak Konkurs im. Artura Rubinsteina w Tel Awiwie czy Konkurs im. Arama Chaczaturiana w Erywaniu… Często w tych miejscach spotyka się bardzo utalentowanych młodych ludzi, którzy nie wiedzą, co dalej ze sobą zrobić.

Europejskie Centrum Muzyki w Lusławicach powstało z myślą właśnie o nich?
Bardzo bym chciała, by tak było. Nasze założenie było takie, że będzie to miejsce, gdzie młodzi będą mogli kształcić się pod okiem najlepszych profesorów. Muzyk musi być ogólnie wykształcony, marzy mi się więc, by były tam wykłady z historii sztuki czy filozofii, by muzycy mieli szerokie horyzonty, co jest tak bardzo w życiu artysty potrzebne. Naturalnie trzon kadry stanowić mają profesorowie polscy, ale dodatkowo w czasie trzech czy czterech miesięcy pobytu kursanta w Lusławicach powinni pojawiać się wybitni artyści ze świata. Na to oczywiście potrzebne są fundusze. Europejskim Centrum zarządza w tej chwili pan Adam Balas, wspaniale do tej funkcji przygotowany.

Czy państwa dom – dwór Lusławicki – też ma swoje miejsce w tych planach?
Marzy nam się, żeby w naszym parku w lecie studenci siadali z blokami i rysowali, by grali tam na instrumentach. By było to takie miejsce, z którego mogą korzystać. Chcemy, żeby to miejsce dalej żyło, kiedy nas już nie będzie. W Lusławicach malował kiedyś Jacek Malczewski, arianie prowadzili tu drukarnię, ponoć – choć nie mamy jeszcze potwierdzenia tego faktu – właśnie tam wydano pierwszą gramatykę języka polskiego. Dziś w Lusławicach komponuje Krzysztof Penderecki. Mamy nadzieję, że to miejsce będzie dalej żyć. A będzie żyć tylko wtedy, gdy będą tam młodzi ludzie.

Chciałbym zapytać o coś zupełnie innego, związanego z pani mężem, Krzysztofem Pendereckim. Historia muzyki obfituje nie tylko w nazwiska znakomitych kompozytorów. Wyjątkowe bywały też ich żony, które także bardzo interesują historyków muzyki, tak jak Anna Magdalena Bach, Konstancja Mozart, Klara Schumann, Alma Mahler. Czy wśród tych słynnych żon odnalazłaby pani jakąś pokrewną duszę?
To pytanie podchwytliwe?

 

 

Tylko trochę. Pytając, myślałem o Paulinie de Ahna, która była żoną Ryszarda Straussa. Jego muzą. Ale jednocześnie kobietą świadomą tego, że kompozytor musi ukończyć dzieło na czas. Ponoć gdy Ryszard Strauss zbyt długo przechadzał się po ogrodzie swojej willi w Garmisch i patrzył na Alpy, jego żona pojawiała się w oknie i swym donośnym sopranem wołała: Ryszardzie, pora iść komponować. Pani mąż, Krzysztof Penderecki, też bardzo kocha naturę. I często powtarza: Tak naprawdę pracowita jest moja żona.
Mąż twierdzi, że ja jestem zbyt pracowita, że gdyby był tak pracowity jak ja, napisałby już kilkadziesiąt symfonii. Jako artysta ma prawo tak mówić, ale prawda jest taka, że mąż zawsze był bardzo pracowity. Ja mam ogromne poczucie odpowiedzialności, co czasem powoduje napięcia we współpracy, bo bardzo dużo oczekuję – i od siebie, i od innych. Ja się żadnej pracy nie wstydzę, żadnej pracy się nie boję. Kiedy trzeba było sprzątać biuro po przeniesieniu festiwalu do Warszawy, to na kolanach szorowałam podłogę. Tak samo było w Lusławicach. Pracowitość bardzo pomaga, chociaż nie jest warunkiem odniesienia sukcesu. Mąż do pracy zawsze wstaje bardzo wcześnie, o piątej, bo twierdzi, że najlepiej pracuje się rano, gdy w domu jest cicho. Ja z kolei pracuję do późna w nocy, bo wtedy w domu też jest cicho. I nie dzwoni telefon. A wracając do Pauliny de Ahna – rzeczywiście zdarza mi się przypomnieć mężowi, że zbliża się termin premiery utworu i trzeba siąść do komponowania.

Podróżują państwo po całym świecie. Jak na tle innych kultur wypada muzyka polska?
Na pewno należy tu pokreślić, że w Polsce bardziej powinniśmy dbać o to, by na kulturę były przeznaczane większe fundusze. Z jednej strony trzeba zapraszać artystów, muzyków ze świata do nas. Mamy przecież i wspaniałą publiczność, i piękne sale. Z drugiej strony orkiestry polskie, jeżdżąc po świecie, powinny bardziej promować polski repertuar. Muzyka jest jednym z fundamentów polskiej kultury, polskiej tożsamości.
Ogromne znaczenie dla promocji Polski na świecie mają znakomici wykonawcy, a na szczęście wcale niemała ich liczba należy dziś do najściślejszej czołówki, tak jak pianiści Krystian Zimerman czy Piotr Anderszewski. Czy cała plejada wspaniałych śpiewaków – Aleksandra Kurzak, Piotr Beczała, Mariusz Kwiecień, Andrzej Dobber, Artur Ruciński. Dostać się na najlepsze sceny, takie jak nowojorska Metropolitan Opera, jest naprawdę bardzo trudno. Kompozytorom jest jeszcze trudniej. Mój mąż miał wielkie szczęście szybko trafić na najważniejsze sceny świata. I przyjęto go między innymi do grona członków wiedeńskiego Towarzystwa Przyjaciół Muzyki, słynnego Musikverein, ale też do wielu innych prestiżowych muzycznych instytucji na świecie…

Często są to instytucje posiadające znaczne fundusze. A doskonale wiemy, że wielka sztuka sama się nie utrzyma.
To prawda, a sponsorów jest bardzo trudno przyciągnąć. Na wysokich stanowiskach są dziś ludzie po wspaniałych uczelniach, skuteczni i błyskotliwi. Nie zawsze jednak mają świadomość, jak ważna jest kultura i jak wiele dobrego mogą zrobić, wpierając ją.

Słyszałem, że sprzedaż fortepianów w Polsce rośnie.
To wspaniale. Rzeczywiście pojawia się nowe pokolenie, które chce uczyć swoje dzieci gry na fortepianie. Tak było kiedyś, kiedy dorastałam. Dzięki temu możemy liczyć na to, że wyrośnie kolejne pokolenie kochające muzykę.

I będzie łatwiej o sponsorów?
W tej kwestii konieczne jest zarówno wsparcie państwa, jak i biznesu.

Czekamy na polskich Rockefellerów?
Myślę, że trochę tych „rockefellerów” już mamy. Czekamy tylko, żeby zechcieli być Rockefellerami. I by mieli wielką radość z tego, że wielcy artyści dzięki nim mogą tworzyć i promować Polskę na świecie. |

 

 

 

Bouillabaisse, czyli marsylska zupa rybna

To moja ulubiona zupa. Przygotowuje się ją z różnych gatunków ryb morskich (półtora kg) i owoców morza (1/2 kg), z dodatkiem czosnku, pomidorów, oliwy, pieprzu, szafranu, skórki pomarańczowej i białego wina. W garnku rozgrzewamy oliwę z oliwek, dodajemy pokrojoną w kostkę marchewkę, cebulę, czosnek i natkę pietruszki.
Gdy wszystko razem się podsmaży dodajemy pokrojone w kostkę pomidory. Do garnka wkładamy rybie głowy i zalewamy wodą. Dosypujemy przyprawy (sól, pieprz, papryczkę chili, startą skórkę pomarańczową, zioła prowansalskie, liście laurowe, szczyptę szafranu) i gotujemy przez około 3 godziny na małym ogniu, co jakiś czas mieszając.
Ugotowany wywar odcedzamy przez sito, dodajemy filety rybne, podlewamy winem i gotujemy około 15 minut. Na 5 minut przed końcem gotowania dorzucamy owoce morza.
W Marsylii zupę serwuje się ze zrumienioną na patelni grzanką z bułki i rouille, czyli podawanym osobno gęstym sosem z oliwy, żółtek, tartej bułki, czosnku, szafranu oraz ostrych papryczek. Kawałki ryb i owoce morza zwykle podawane są na osobnym talerzu.