Jeden z najbardziej znanych polskich grafików i plakacistów, autor około 1 300 plakatów zapowiadających sztuki teatralne, filmy, festiwale oraz konkursy piosenek. Andrzej Pągowski analizuje 40 lat swojej twórczości i zastanawia się, czy można zrobić dobry plakat do Romea i Julii, jeżeli się nigdy nie kochało zagrożonym uczuciem, i czy z wiekiem artysta inaczej patrzy na świat.

 

Tekst: Barbara Grabowska
Zdjęcia: Lidia Popiel

 

Obchodzisz w tym roku 40-lecie swojej twórczości. Czas podsumowań u Andrzeja Pągowskiego?
Tak, to dosyć ważny dla mnie rok. Chciałbym z tej okazji pewne rzeczy poukładać, podsumować, ale biorąc pod uwagę mój charakter, może być z tym ciężko. Będę szczęśliwy, jeżeli uda mi się zrobić kilka fajnych nowych projektów, zorganizować kilka wystaw. Czasem biorę na siebie za wiele rzeczy naraz i zwykle jest tak, że trochę się w tym roztrwaniam i z dziesięciu planowanych projektów wychodzi pięć. Ale może to dobra metoda.

Przynajmniej coś się dzieje…
Dokładnie. Każdy rok jest taki, jaki sam sobie uszyję. Na mojej stronie facebookowej jest motto Sam sobie sterem i żeglarzem i tego się trzymam od dawna. Nigdy nie czułem się dobrze w garniturkach czy systemach. Jeżeli byłem na etacie, prędzej czy później z niego wypadałem. Od lat jestem freelancerem z własną firmą. Do zleceń, które otrzymuję, często sam sobie coś wymyślam. Skończyły się już czasy wielkich zleceń, które przychodziły ot tak sobie. Cały czas prowokuję los. Najbardziej kręcą mnie projekty, w których mogę zrobić coś nowego. W zeszłym roku pochłonęło mnie głównie przygotowanie wystawy Waldemara Świerzego w Gdańsku, Nowy Poczet Władców Polskich. W tym roku pokazujemy ją we Wrocławiu. To było dla mnie najważniejsze. Dużym wyzwaniem było zilustrowanie książki kucharskiej dla Lidla. Smakowita robota.

To pierwsza książka kucharska na twoim koncie?
Wszyscy się śmieją: ty i książka kucharska, przecież ledwo jajecznicę umiesz zrobić! (śmiech)

A jednak…
Jestem takim człowiekiem, który śpi z telefonem. Strasznie się boję, że przegapię ten najważniejszy – telefon, który może być początkiem jakieś nowego etapu, fajnego projektu, ciekawej przygody. I myślę, że nie przegapiłem żadnego. Wszystkie te ważne telefony odbieram. Przyjaciele, firmy, klienci, z którymi pracuję, są nieraz zdziwieni, bo telefony odbieram również w nocy. Zresztą wielu ludzi, z którymi współpracuję, mieszka na drugiej półkuli, pracuję z Nowym Jorkiem, Los Angeles, Kanadą. Pracuję nad świetnym projektem na 150-lecie Kanady, do którego zaprosiła mnie Ela Kinowska na Festiwalu w Gdyni, gdzie pokazywałem projekt Kieślowski na nowo. Dużo się dzieje.

Skąd Kieślowski na nowo?
Na początku 2016 został uchwalony rok Kieślowskiego, w telewizji akurat pokazywali film Przypadek. Nagle dotarło do mnie, że zupełnie inaczej odbieram ten film, dostrzegam rzeczy, których wcześniej nie widziałem. Często się zdarzało, że robiłem po kilka razy plakaty do kolejnych adaptacji jakiejś sztuki, więc pomyślałem, że można by zrobić na nowo plakaty do dzieł Kieślowskiego. Robiłem plakaty do wszystkich jego fabularnych filmów (oprócz Blizny). Nie bez powodu w końcu nazywano mnie plakacistą Kieślowskiego. Zacząłem oglądać od początku wszystkie jego filmy. I szkicować. Dużo czytałem też na ten temat. Na początku zacząłem projektować bardziej dla siebie. Filmów było blisko 50. Wpadłem na pomysł, żeby zrobić wystawę podczas Festiwalu w Gdyni. Poprosiłem o pomoc Marzenę Bomanowską, dyrektor Muzeum Kinematografii w Łodzi. Oni byli organizatorem, a nad całością czuwała Krystyna Zamysłowska. Duże wsparcie otrzymałem od Państwowego Instytutu Sztuki Filmowej i jego szefowej Magdaleny Sroki oraz od Wirtualnej Polski. Wystawa była niesamowita, plakaty zostały rozwieszone na wielkich citylightach przed hotelem, wyglądała w nocy pięknie. Ekspozycję zrobiła firma AMS. Pech chciał, że w momencie wernisażu zaczęło okropnie padać. Nie wiadomo, co robić, goście zaproszeni, wszystko dopięte na ostatni guzik, a tu leje. A Irena Strzałkowska ze Studia TOR ostrzegała mnie, że Krzysztof nigdy nie lubił takich sytuacji, kiedy odbywało się coś, co było jemu poświęcone. To z reguły nigdy się nie udawało. Pomyślałem: Czy on ma mi za złe, że robię tę wystawę?. Patrzyłem na lejący deszcz, który rozpadał się dokładnie o godzinie 19 po pięknym, słonecznym dniu, który nie zapowiadał takiej ulewy, myśląc: Krzysiu, proszę… Odczekaliśmy 30 minut, kilka osób sobie poszło, deszcz przestał padać tak nagle, jak zaczął. Podziękowałem Krzysztofowi… (śmiech)

Z wiekiem artysta inaczej patrzy na świat?
Jak najbardziej. Jeżeli zlecamy plakat np. do Hamleta chłopakowi 20-letniemu, to jego dzieło będzie zupełnie inne niż plakat 60-latka, który swoje przeszedł, ma doświadczenia, przemyślenia. Jak zrobić dobry plakat do Romea i Julii, jeżeli się nigdy nie kochało zagrożonym uczuciem? Zdałem sobie sprawę, że w młodym wieku dostawałem bardzo dojrzałe tematy jak na mój wiek i że może niektóre traktowałem zbyt płasko.

Ale nagrody przecież były?
Powiedział mi kiedyś Dariusz Jabłoński, prezydent Polskiej Akademii Filmowej, dyrektor Polskich Orłów, że wtedy moje plakaty były robione na wkurwieniu, a teraz są oparte na estetyce. I taka chyba jest prawda. Po co teraz robić plakaty walczące z komuną czy mówiące między wierszami? Zacząłem robić plakaty, które oddawałyby duch filmu, ale w nowy sposób, w nowej stylistyce. W sposób syntetyczny, skrótowy, prosty. Odszedłem od zbędnych ozdobników, bo dzisiaj na ulicy się to „nie czyta”. Ale obecnie wkurzenie we mnie narasta ponownie, więc może to się odbije na moich plakatach.

Jestem człowiekiem nastawionym demokratycznie i generalnie uważam, że jak coś jest zaprowadzone legalnie, to należy to traktować jako rzecz nadaną, ale w żaden sposób nie mogę się pogodzić z niszczeniem wszystkiego, co zdobyliśmy.

 

Czy kiedyś plakaty były bardziej syntetyczne niż teraz?
Plakat musi być syntezą myśli, o której chce opowiedzieć. Każdy artysta ma swój sposób pracy, jeden zachwyca się detalami, inny robi plakaty symboliczne. Ja byłem zawsze autorem niepokornym, zmiennym. Po 40 latach nadal mi się zdarza, że szukam klucza. Czegoś nowego. Na przykład obecnie odkrywam możliwości aplikacji mobilnych, tabletu, komputera. Tylko nie potrafię zastosować ich potem drugi raz, by np. uzyskać ten sam efekt. Kiedyś mając pędzel, farbę, płótno, wiedziałem, że stosując odpowiedni gest, otrzymam efekt, o który mi chodzi. W aplikacjach i urządzeniach elektronicznych jest bardzo wiele zmiennych parametrów, które mają wpływ na efekt końcowy.

Często pojawia się opinia, że dzieło stworzone na komputerze ma mniejszą wartość niż namalowane pędzlem, tradycyjnie. Co sądzisz na ten temat?
Absolutnie się z tym nie zgadzam. Dlaczego ma być przez to gorzej oceniane? Liczy się głowa, pomysł i ręka artysty. Jak ktoś mówi o grafice komputerowej, to zaraz myśli, że to nakład masowy. Ja chcę pokazać, że twórca ma dzisiaj do dyspozycji różne media i od niego zależy, w jakim zakresie chce to wykorzystywać. Dzisiejszym narzędziem malarza jest palec i smartfon albo palec czy tablet. Ja swoje prace komputerowe drukuję na płótnie. Często je wykańczam, malując na tych wydrukach. Komputer to takie samo narzędzie jak ołówek czy pędzel. Ale to prawda, że teraz bardzo dużą wartość ma sygnatura autora.

Czy plakat do filmu powstaje na zlecenie reżysera?
Kiedyś tak było. Tak wyglądała moja współpraca z Kieślowskim, Andrzejem Wajdą, z Januszem Majewskim, od lat decyduje o tym Andrzej Barański. Są reżyserzy, którzy wskazują, kto ma dla nich plakat zrobić, ale dzisiaj najczęściej decyduje o tym dystrybutor i plakaty w większości wykonują anonimowi graficy z agencji reklamowych.

Jak wygląda relacja autora plakatu z reżyserem?
Ja zawsze kontaktuję się reżyserem. To dla mnie bardzo ważne. Pytam, co chce przekazać swoim filmem. Nie udało mi się niestety pokazać Andrzejowi Wajdzie mojego plakatu do Powidoków w wersji ostatecznej, ale rozmawialiśmy o tym projekcie. W przypadku tego filmu Wajda jak zwykle wyczuł sytuację i stworzył mocny, polityczny film o tym, jak system niszczy kulturę, kiedy ta nie jest po jego myśli. Co teraz mamy na co dzień… Chciałbym, żeby każdy reżyser miał taki instynkt jak Andrzej.

Jesteś też autorem legendarnego plakatu do Człowieka z żelaza…
Z Andrzejem poznałem się przy okazji powstawania plakatu do Człowieka z żelaza w okolicach 1980 roku. Studia skończyłem w 1978 roku, więc właściwie znałem Wajdę przez całe moje dorosłe twórcze życie. Mam kilka wspaniałych nagrań jego wypowiedzi, łącznie z dedykacją od niego, gdzie mówi, że właśnie ten plakat był dla niego tym najważniejszym plakatem. To niesamowita nobilitacja, bo dla niego robili plakaty tacy twórcy jak Cieślewicz, Świerzy, Fangor, Lenica, Starowieyski. Mówił, że ten mój był najważniejszy i najlepszy. Robiłem też dla niego plakat do Kroniki wypadków miłosnych, Pierścionka z orłem w koronie, Dantona. Wajda jednak uważał, że to właśnie plakat do Człowieka z żelaza jest kwintesencją myślenia plakatowego. Kiedyś mi powiedział w Gdyni, gdy wręczał mi znaczek z Człowiekiem z żelaza na 35-lecie mojej twórczości, że dla tego plakatu warto było zrobić film… To było niesamowite.
Potem zrobiłem plakat do filmu Wałęsa. Człowiek z nadziei, zresztą to on wywalczył, żebym został jego autorem. A ostatnio do Powidoków. Andrzej był niesamowity. Sam miał olbrzymią wrażliwość plastyczną, świetnie rysował i malował, nie rozstawał się ze swoimi notesikami, w których nieustannie coś kreślił, ale nigdy nie mogłem do nich zajrzeć. Kiedyś próbowałem, gdy byliśmy razem w jury w Gdańsku. Ponoć Andrzej rysował mój portret, ale nie dał mi zajrzeć, powiedział, że jest niegotowy i nie pokaże. Był bardzo wrażliwym człowiekiem. Pamiętam, że strasznie się spieraliśmy podczas pracy nad plakatem do filmu Pierścionek z orłem w koronie. Ja chciałem, by plakat nawiązywał do sceny zapalania wódki w Popiele i diamencie, a dla Andrzeja najważniejszy był ten pierścionek. Na końcu dostałem wreszcie zdjęcie pierścionka i jest on w tym kieliszku z wódką. Dokładnie taki. Strasznie ważny był ten pierścionek i ten orzeł. Ale też nigdy nie było tak, że kategorycznie mówił Ja chcę tak, bo tak, był zawsze otwarty na współpracę. Bardzo długo rozmawiał, dyskutował. Byliśmy umówieni na plakat do Powidoków, ale nie zdążył go zobaczyć, chociaż pomysł został zaakceptowany. Zdążył tylko powiedzieć mi jedną rzecz po premierze filmu w Gdyni podczas tegorocznego festiwalu. Miałem już wtedy kilka koncepcji na plakat. Andrzej powiedział mi, że chciałby, żeby wynikał on z malarstwa Strzemińskiego. Wtedy zmieniłem mój pomysł. Z Andrzejem tak było.

Jestem takim człowiekiem, który śpi z telefonem.
Strasznie się boję, że przegapię ten najważniejszy – telefon, który może być początkiem jakiegoś nowego etapu, fajnego projektu, ciekawej przygody.

 

Ile plakatów masz na koncie?
Dochodzę do 1300. Łatwiej policzyć te filmowe, jest ponad 150 polskich, razem filmowych około 450. Zawsze ścigałem się w myślach z moim profesorem Waldemarem Świerzym, który był mistrzem plakatów filmowych. Chyba już udało mi się przegonić profesora… Oczywiście nie liczy się przecież ilość. Muszę jednak powiedzieć, że jest to rekord nie do pobicia, bo dzisiaj nie ma już takiego rynku, który by pozwolił tyle zleceń wykonać. Można oczywiście robić tak, jak to zrobiłem w przypadku 45 plakatów Kieślowskiego, kiedy sam sobie to wymyśliłem i zrobiłem. Ważne, żeby było zlecenie i plakat zawisł na ulicy. Dla mnie plakat, który nie jest widoczny na ulicy, nie jest plakatem. Kiedyś rozmawiałem z dyrektorem Metro Goldwym Mayer, jeszcze za czasów komuny, kiedy odbierałem nagrodę w Los Angeles. Podarowałem mu mój własny album z Zachęty. Spojrzał i odłożył. Wziąłem go do ręki i pokazuję: tu jest plakat do Wajdy, tu do Polańskiego… On na to: OK, i znowu nic. Nie powiem, jak się poczułem. Zauważył jednak, że jakoś mi zależy. Zaczął oglądać. O Kurosawa!, zaciekawił się i spytał nagle: A które z tych plakatów były zamówione?
Za które ci zapłacono? – uściślił. Za wszystkie. A ile zrobiłeś plakatów? Około 500. I za wszystkie ci zapłacono? Dopiero wtedy się zainteresował. Plakat to musi być zlecenie, wykonanie projektu, akceptacja i zaistnienie na ulicy.

Czy istnieje teraz Polska Szkoła Plakatu?
To trudne pytanie. Moim zdaniem i tak, i nie. Nie zaobserwowałem konkretnej sytuacji, ale w wielu przypadkach sposób myślenia i sposób szukania odpowiedzi jest zbliżony. To był krótki okres związany z konkretnymi twórcami, mającymi specyficzne podejście do plakatu. Przywiązywali wagę do rozpoznawalności swojego stylu, jak Tomaszewski, Lipiński, Świerzy. Potem mieli swoich uczniów, którzy jakoś ich naśladowali. Termin został stworzony na Zachodzie, ale faktycznie Polska Szkoła Plakatu jako coś materialnego nigdy nie istniała. To raczej określenie sposobu pracy grupy artystów. Ja uważam siebie za kontynuatora polskiego myślenia o plakacie. Czy można je nazwać szkołą? Nie wiem. Uporczywie trzymam się nieposiadania własnego rozpoznawalnego stylu.

A młodzi polscy plakaciści?
Bardziej są zapatrzeni na Zachód. W Polsce jest przekonanie, że komputer wszystko może, i wiele robi. Niektórzy graficy traktują plakat jako chałturę. Bo jest zleceniem, a nie aktem wolnej woli.

A skąd twoja przygoda z reklamą?
Telefon przestał dzwonić i musiałem się czymś zająć. Wsiadłem w pociąg z napisem Reklama. Był rok 1989, założyłem jedną z pierwszych agencji reklamowych, Studio P.

Robiłeś też wiele plakatów społecznych, jak choćby słynne Papierosy są do dupy.
To najbardziej rozpoznawalny plakat. Z jednej strony to mój osobisty wkład w walkę ze smrodem, którego nienawidzę, a jednocześnie płatne zlecenie ministerialne. Większość najfajniejszych plakatów społecznych robiłem charytatywnie. Jak chociażby Służy do grania, a nie do zabijania.

Jak wygląda kondycja plakatu społecznego w dzisiejszej rzeczywistości?
Jest bardzo ciężko, bo ciężko jest ze zdobyciem pieniędzy na cokolwiek. I będzie coraz ciężej. Jestem człowiekiem nastawionym demokratycznie i generalnie uważam, że jak coś jest zaprowadzone legalnie, to należy to traktować jako rzecz nadaną, ale w żaden sposób nie mogę się pogodzić z niszczeniem wszystkiego, co zdobyliśmy. Z tego wynika to, że masa instytucji pozarządowych robiących wiele bardzo ciekawych projektów będzie uznawana za wrogie, nie idące z duchem dobrej zmiany i nie będzie już na nic pieniędzy.

Czym w ogóle jest dla ciebie plakat?
Chyba miłością życia. Moim celem jest to, by zatrzymać człowieka na chwilę na ulicy. Fachowcy mówią, że kiedyś ludzie potrafili przystanąć przed plakatem na minutę i patrzeć z zaciekawieniem. Po 1989 roku to się skróciło do siedmiu sekund, a teraz jest pewnie jeszcze mniej.

Mówi się o pokoleniu trzech sekund…
Tak jest wszędzie. Odszedłem z Playboya, kiedy badania wykazały, że ludzie nie chcą czytać długich tekstów. Zasada w plakacie jest jedna: zatrzymać. Plakat musi też sprawiać mi przyjemność. Na pewno lubię niektóre moje stare plakaty. Ale ja patrzę do przodu, a tam jest nowe…

A któryś lubisz najbardziej?
Wszystkie kocham tak samo. Niektórych się wstydzę,
to normalne, gdy jest ich tak dużo.

Co będzie się działo u ciebie w 2017?
Będzie sporo wystaw. Była wystawa w Kanadzie i Dreźnie, organizowana przez Muzeum Kinematografii w Łodzi. Kilka w Polsce. Był benefis w Kinie „Atlantic”, a kończymy 12 grudnia wystawą w Teatrze Wielkim w Warszawie. Kończę książkę z Dorotą Wellman.
Ma tytuł Być jak Pągowski i pokazuje, jak to fajnie być Pągowskim, gdy się na to patrzy z boku… |

 

 

LASAGNE

Składniki:
1 cukinia
1 bakłażan
1 cebula
1 puszka pomidorów
2-3 łyżki koncentratu pomidorowego
500 gramów mięsa mielonego z indyka lub kurczaka
sos pomidorowy
jogurt naturalny
1 jajko
2 łyżki oliwy
kolendra
starty imbir
sól, pieprz do smaku
Przygotowanie:
Cukinię i bakłażana pokroić w plastry (bez obierania), upiec na blasze w piekarniku. Mielone mięso z indyka lub kurczaka podsmażyć ze świeżą kolendrą, pieprzem i startym imbirem. Przygotować sos pomidorowy: na niewielkiej ilości oliwy podsmażyć cebulę, dodać pomidory z puszki i 2-3 łyżki koncentratu pomidorowego. W nasmarowanym żaroodpornym pojemniku układać warstwami: bakłażany, mięso, cukinię, sos pomidorowy. Do jogurtu naturalnego dodać jajko, wymieszać, doprawić do smaku, tak przygotowanym sosem zalać warstwy warzyw i mięsa. Piec w piekarniku co najmniej 15 minut.