Wyzwania wpisane są w zawód aktora. Można powiedzieć – to codzienność. Są jednak wyzwania niecodzienne, na przykład granie w języku, którego się nie zna albo granie samą swoją obecnością na scenie, bez słowa. Danuta Stenka zrobiła jedno i drugie.
Tekst: Marzena Mikosz
Danuta Stenka, aktorka, której nie trzeba przedstawiać. W czerwcu ubiegłego roku spakowała walizkę i przyjęła zaproszenie zuryskiego teatru Schauspielhaus. Nad Limmatem wystąpiła w dwóch przedstawieniach: monodramie Koncert życzeń i Wiśniowym sadzie, improwizacji według Antoniego Czechowa. I nie byłoby w tym niczego nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, że bohaterka naszego wywiadu nie mówi po niemiecku i nigdy się tego języka nie uczyła. Izabela Cywińska w 1991 r. podkreślała, że Stenka jest aktorką skromną, myślącą, pracowitą i stale rozwijającą się. Po 30 latach te słowa są nadal aktualne.
Jesteś domatorką czy nomadem?
Ciekawe pytanie. Ostatnio chyba raczej domatorką. Choć muszę przyznać, że kawał życia spędziłam na walizkach. To były zazwyczaj wyjazdy związane z pracą. Lubiłam szczególnie nasze długie podróże teatralne, głównie zagraniczne. Albo wyjazdy z całą ekipą na dłużej, na plan filmowy poza Warszawę i te momenty, kiedy po pracy nie trzeba było biec do domowych obowiązków, kiedy zostawał czas na zwykłe bycie ze sobą, na długie nocne rozmowy.
Jednak twoje wyjazdy w zeszłym i na początku tego roku miały zupełnie inny charakter?
O tak! Życie zafundowało mi taką przygodę, jakiej do tej pory nie przeżyłam i prawdopodobnie już nie będzie mi dane przeżyć.
Podjęłaś wyzwanie, bez znajomości języka zostałaś członkiem grupy zuryskiego teatru Schauspielhaus.
Mówiąc szczerze, nie wiedziałam, na co się piszę. Skoczyłam do basenu na główkę, nie zastanawiając się, czy jest w nim woda. Przyjechałam do Zurychu na zaproszenie reżyserki Yany Ross. Zaproponowała mi rolę Raniewskiej w Wiśniowym sadzie Czechowa. Wiązało się to również z przeniesieniem na scenę Schauspielhaus Koncertu Życzeń, mojego monodramu w jej reżyserii. Zdarzało mi się wcześniej pracować za granicą, grać w obcych językach, również po niemiecku, tyle że w filmie. A to jednak, jak się okazało, ogromna różnica.
Jak w ogóle doszło do twojej współpracy z Yaną?
To było po premierze Drugiej kobiety Grzesia Jarzyny w TR Warszawa w 2015 roku. Zawsze długo zbieram się po spektaklu, zwłaszcza po premierze. Siedziałam wykończona w pustej już garderobie, zmywałam makijaż, kiedy zapukał Krzyś Warlikowski i Magda Maciejewska. Przekonali mnie, żebym zeszła na bankiet, bo ludzie czekają, chcą ze mną porozmawiać. Wstąpiłam tam na 20 minut i… poznałam Yanę. Przedstawiono nas sobie, powiedziała kilka miłych słów i dodała: Chciałabym, żebyśmy coś razem zrobiły. Odpowiedziałam, że byłoby miło, ale mówiono mi to wielokrotnie i najczęściej na deklaracji się kończyło, więc nie przywiązywałam do tego szczególnej wagi. Ku mojemu zaskoczeniu niedługo potem pojawiła się konkretna propozycja współpracy.
Pierwszy monodram Danuty Stenki?
No właśnie! Przez lata namawiano mnie na zrobienie monodramu. Wreszcie po roli w Lodzie Sorokina w reżyserii Konstantina Bogomołowa w Teatrze Narodowym, która była właściwie jednym ogromnym monologiem, poczułam, że jestem gotowa zmierzyć się z monodramem. I wtedy, jak na zamówienie, zadzwonił Bartosz Szydłowski, dyrektor Teatru Łaźnia Nowa z propozycją zagrania w Koncercie życzeń [zrealizowany w kooprodukcji z TR Warszawa i Festiwalem Boska Komedia, przyp. red.]. Przyszła we właściwym czasie.