Zapasy to sport dla twardych i bardzo silnych mężczyzn. Oprócz potężnej sylwetki rzadko są jednak tak przystojni, wręcz seksowni i rzadko skrywają tak szlachetne wnętrze jak bohater dzisiejszego testu, czyli Ford Edge Vignale.

 

Tekst: Jan Melloman

 

Amerykański rodowód Edge’a widać na pierwszy rzut oka. Jest wielki i na drodze rzadko spotkacie większego SUV-a. Jednocześnie wcale nie przytłacza. Sylwetka jest lekko przyczajona, zwarta, by nie powiedzieć sportowa, choć przy tak ogromnym samochodzie wydaje się to niemal nie do wyobrażenia. Zatem Edge we wzorowy sposób łączy stylistyczne sprzeczności. Takiego połączenia oczekuje wymagający kierowca chcący panować nad innymi.

Pozycja za kierownicą jest bardzo wysoka – jedna z najwyższych w segmencie. Takie wrażenie miałem od pierwszego kontaktu z Edge’em i mimo upływu czasu to wrażenie pozostało. Dodatkowo potęguje je „niekończąca się” deska rozdzielcza, która łączy się z przednią szybą i maską gdzieś na granicy horyzontu. Słowem, jeśli lubicie spoglądać na innych uczestników ruchu niemal z poziomu kierowcy TIR-a, Edge jest samochodem dla was. Z takiej pozycji widok jest imponujący i na pewno zwiększa to bezpieczeństwo jazdy. A jak się prowadzi Edge Vignale? Spokojnie i zacnie. 180-konny diesel ma odpowiednią dynamikę, aby sprawnie przyspieszać, wyprzedzać i szybko pokonywać drogę. Emocji sportowych nie ma, podobnie jak poczucia braku mocy. Koniecznie należy wspomnieć, że zawieszenie z napędem na wszystkie koła tworzą świetnie zestrojony system, który pewnie prowadzi masywny i wysoki samochód nawet po krętej drodze i przy dużych prędkościach. Nigdy nie miałem wrażenia, że tracę kontrolę nad Edge’em, co przy jego gabarytach teoretycznie mogłoby się przytrafić.
Vignale oznacza, że mamy do czynienia z królewską wersją Forda. Na zewnątrz, wewnątrz, w aspekcie technologicznym, a przede wszystkim estetycznym. Potężną i agresywną sylwetkę uszlachetniają cienkie linie świateł ledowych, zarówno przednich, do jazdy dziennej, jak i tylnych, biegnących przez całą szerokość tylnej klapy. Dzięki temu nawet po zmroku i z daleka nie sposób ich pomylić z jakimkolwiek innym modelem. Ta optyczna oryginalność nie jest być może kluczowa, ale jakże urokliwa!

W środku jest wytwornie. Charakterystyczne dla linii Vignale przeszycia, kremowa skóra, przestronna kabina i dość klasyczny kokpit sprawiają, że środek amerykańskiego Edge’a jest bardzo europejski i może konkurować estetyką i jakością wykonania z samochodami klasy premium. Z wielu dostępnych udogodnień na pewno wyróżnię jeden z najbardziej wydajnych systemów podgrzewania kierownicy (błyskawicznie się nagrzewa, co w chłodne dni z błogością doceni każdy kierowca – nawet w samochodach luksusowych nie spotkałem takiej wydajności w tym zakresie), klasyczne, ale nowoczesne zegary, przyzwoitą responsywność ekranu dotykowego i proste menu systemu sterowania.
A jak brzmi muzyka w Edge’u Vignale? Bardzo klubowo, czyli z lekkim pogłosem w niższych częstotliwościach i jednoczesnym wytłumieniem wyższych. Taka charakterystyka dobrze sprawdza się w muzyce elektronicznej, choć przy klasyce już niekoniecznie. System audio dostarczony przez Sony jest konfigurowalny w minimalnym zakresie (sopran, środek, bas oraz opcja surround), co jest standardem w nowoczesnych samochodach. Spasowanie jest poprawne, nic zbędnie nie rezonuje, a dobre wyciszenie kabiny sprawia, że słuchanie muzyki jest przyjemne. Ale zamiast koncertów symfonicznych do podróżowania Edge’em zdecydowanie bardziej polecam rasowy house.
Vignale oznacza także specjalny zbudowany przez Forda pakiet concierge, w ramach którego właściciel może zindywidualizować swojego Edge’a przed zakupem w sposób dostępny dotąd jedynie dla samochodów luksusowych. Potem zaś, podczas użytkowania, Ford zadba, aby kierowca nie musiał odwiedzać serwisu – na przeglądy samochód zostanie zabrany spod domu kierowcy, a po przeglądzie odstawiony pod wskazany adres. |