Jest przepracowany, wyeksploatowany i zmęczony. Zastanawia się, czy jego twarz może jeszcze zachęcić do pójścia do kina. Andrzej Chyra, najbardziej zapracowany polski aktor, opowiada nam o swoim najnowszym filmie, znajomości z Kasią Figurą, dźwiękach, których nie znosi, gangu i śpiewaniu kotu.
Tekst: Hanna Halek
Zdjęcia: Kobas Laksa
Stylizacja: Edward Mess
Chciało Ci się tu dziś przyjść?
Nie, nie chciało mi się.
Leżałeś w łóżku i myślałeś: nigdzie nie idę, powiem, że mam zapalenie gardła?
(śmiech) Czasem rzeczywiście mam w sobie taką ochotę… W krytycznych momentach potrafię zresztą powiedzieć, że nie boli mnie gardło. Oczywiście takie sytuacje nie dotyczą zdjęć do filmów, ale jeśli chodzi o wywiady, mam mniej skrupułów.
Dlaczego dziś przyszedłeś?
Bo za godzinę mam tu obok próbę.
Mnie też nie chciało się przyjść. Chciałam sobie pospać.
…Acha (śmiech). Ale to nie ja proszę o wywiad, jeśli już tak ustalamy, komu bardziej zależało (śmiech). Wiesz, ja jestem akurat w tak zwanym okresie promocyjnym Carte Blanche: konferencje prasowe, przynajmniej kilka wywiadów do gazet, telewizja, portale. Cały tydzień. No, ale gram główną rolę i cały ciężar spada na mnie. Przychodzi moment wielkiego znużenia.
Co nuży najmocniej?
Wiesz, ja tak nie do końca pojmuję, dlaczego używa się do tej całej promocji tak zgranej twarzy jak moja w takim stopniu, bo zdarza się, że robię cztery filmy rocznie. Czy ja więc mam jeszcze moc? Czy dzięki mnie ludzie naprawdę pójdą do tego kina? Nie wiem. Być może przekonają ich billboardy z moją twarzą na mieście, wszędzie, na każdym przystanku.
Jesteś na nich prześliczny.
Rzeczywiście, wszyscy mówią mi, że wyglądam ślicznie (śmiech)… I coraz młodziej! Jestem też w takich sytuacjach promocyjnych przesycony wciąż tymi samymi pytaniami, które przychodzą od dziennikarzy. Mam poczucie, że może to już czas, kiedy powinienem zacząć konfabulować? Bo raz opowiedziana anegdota jest OK, powtórzona – no, może jeszcze, ale jak to wytrzymać, gdy po raz trzeci opowiadam tę samą historię, bo znów odpowiadam na to samo pytanie?
Jakiego pytania nie lubisz najbardziej?
No, wiesz, jakie one są: o to wchodzenie w rolę, o zawodowe marzenia. Albo: „bo kiedyś pan powiedział…”. Więc co ja właściwie mogę wtedy odpowiedzieć? „Tak, kiedyś tak powiedziałem.” Czuję się w takiej sytuacji zawsze trochę jak idiota.
A zdarzyło Ci się już kiedyś, jak na przykład Janowi Nowickiemu, powiedzieć do dziennikarza: „Co to w ogóle za pytanie, dziecko, spierdalaj”?
Jeszcze do tego nie doszedłem (śmiech).
W tym całym braku czasu, znużeniu i zmęczeniu znalazłeś jednak chwilę, by odwiedzić kociego blogera, chorego kota Irka, i zaśpiewać mu piosenkę. Co Cię w tym pomyśle uwiodło?
Sławek Belina mnie nękał i w końcu nie byłem w stanie odmówić (śmiech). Poza tym stwierdziłem, że to zupełnie abstrakcyjna akcja, potrwa pół godziny wraz z dojazdem, więc może jednak zobaczę, o co w tym chodzi? No i pomyślałem, że jeżeli mogę pomóc w cierpieniu zwierzęciu, to dlaczego tego nie zrobić? O ile jemu coś to w ogóle robi? Pojechałem więc i zaśpiewałem… Obudziłem zmysły, dałem głos (śmiech).
W Carte Blanche tracisz jeden ze zmysłów – przestajesz widzieć. Wiele już o tym w wywiadach opowiadałeś, że to rola z wewnętrznym napięciem, ciekawa, niekonwencjonalna. A jak jest w życiu – czy to jest dla Ciebie w ogóle do wyobrażenia, żeby utracić któryś ze zmysłów? Masz wrażenie, że wraz z upływem czasu zmieniają się między nimi proporcje. Jedne się wyostrzają, inne gasną?
Myślę, że to jest po prostu kwestia pewnego zużycia terenu – czas płynie, ale z drugiej strony coś się rodzi – nazwijmy to wyrafinowaniem.
Gdy się nad tym zastanowić, to na przykład zmysł smaku mamy w sobie od początku i często jest dla nas bardzo silnym bodźcem, ale istniejącym gdzieś tam, trochę w nieświadomości. Dopiero później, gdy go wyraźniej zauważamy, zaczynamy szukać nowych. Wykwintny czy wyrafinowany smak – te wyrażenia o tym mówią. Wchodzimy w bardzo dziwne połączenia albo nieznane smaki, gdzie po prostu to poczucie albo wręcz obowiązek poczucia, że to jest dobre wino, ta trufla jest lepsza, ten boczniak świetny, a kuchnia etiopska być może jest ciekawsza niż chińska zaczyna nas wciągać.
I to jest już świadomość zmysłów. Podobnie jest z dotykiem – od początku coś jest przyjemne albo nie, ale z biegiem lat zaczynamy doceniać pewne jego aspekty i możliwości. To samo węch i wzrok. Najbardziej oczywiste są chyba oko i ucho, dlatego, myślę, utrata tych zmysłów może boleć najbardziej. Myślę sobie, że słuch z czasem najbardziej się męczy. Oczywiście dziś też mogę pójść na koncert Rammstein i stanąć koło kolumny, ale mam już chyba mniejszą tolerancję na długotrwałość impulsu. A kiedyś, w liceum? Non stop miałem w uszach AC/DC, Hendrixa, King Crimson, Republikę, Maanam, Zeppelinów czy Deep Purple. Słuchałem tego głównie u kolegów, którzy mieli dostęp do importowego źródła. Miało to coś z ceremonii słuchania. Teraz – mam wrażenie – muzyka jest wszędzie. I w ogóle strasznie dużo hałasu jest dookoła.
Są dźwięki, które mogą wytrącić Cię z równowagi, doprowadzić do oszalenia?
Pewnie, że są, styropianem po szybie – wiadomo. Płacz dziecka w samolocie. To jest dla mnie nie do wytrzymania. Dźwięki o niskich częstotliwościach, których z lubością używa Lynch. Boże!
A gdy sąsiad uparcie wierci dziury w ścianie, co robisz? Otwierasz okno i wrzeszczysz jak Adaś Miauczyński?
Nie, choć faktycznie dostaję wtedy szału. Zdarzają się rzadkie chwile ciszy, ale na ogół z góry, z dołu, z boku dzieje się jakieś permanentne wywalanie ścian albo walenie młotami. Od ósmej rano do wieczora. Jeden z gadżetów, które mam przy sobie zawsze, to zatyczki do uszu. Używam ich w samolocie, śpię w nich, bo w ogóle sen mam bardzo niepewny i byle dźwięk potrafi mnie wybudzić. Ale gdy tak wiercą za ścianą, to zdarza się również, że po prostu wychodzę z domu.
Przeklinając i mrucząc pod nosem?
Raczej w duchu.
Kurwa, kurwa?
Albo: ja pierdolę! (śmiech). Przeklinam jak wszyscy. Najbardziej klnę w pracy, bo to czasem najprostszy sposób komunikacji kryptowerbalnej.
A w szkole teatralnej, gdzie czasem trzeba było zagrać na przykład budyń, jak się zachowywałeś?
Najmocniej zirytowało mnie na zajęciach z pantomimy patrzenie w dal. Do tego stopnia, że pokłóciłem się z profesorem, ustaliliśmy, że dostaję tróję na koniec i już się sobą dalej nie zajmujmy. Nie robimy sobie nawzajem obciachu.
A w wojsku, gdzie byłeś czołgistą, w tym tak zwanym męskim życiu?
Nie jestem pewien, czy jeśli trzeba się ogolić, wstać o piątej, potraktować się mało delikatnie albo nauczyć się strzelać – to jest faktycznie takie męskie? Ale wojsko ustawiło mi życie
trochę inaczej. Gdyby nie ono, to pewnie nie pojechałbym na rok do teatru w Łodzi, co z kolei nie spowodowałoby tego, że zdawałem na reżyserię itd. Ale poza tym? Tam było raczej gówniarsko, a nie męsko. Pamiętam, jak kiedyś wracaliśmy z oddalonego o trzy kilometry od jednostki klubu garnizonowego, próbując zatrzymać jakikolwiek samochód, bo nie byliśmy w stanie dalej iść. Było ciemno, nas trzech. W pewnej chwili jeden z nas, bardzo zdesperowany architekt z Krakowa, zaczął się już w rozpaczy rzucać pod samochody. I jeden w końcu istotnie się zatrzymał, zawrócił i wkrótce otoczył nas zbrojny konwój. Dostaliśmy ZOMZ, czyli zakaz opuszczania miejsca zakwaterowania, ale dwa dni później byłem w terenie. Gdy nastąpiła kraksa naszego samochodu w drodze na meliorację do jakiejś wioski, przez tydzień siedziałem w lesie i zbierałem grzyby, byleby tylko nie wydało się, że samochód jest zepsuty, a on w tym czasie był po cichu reperowany. Tak, to była najdziwniejsza rzecz, jaka mi się tam przytrafiła – tak zwana panika. Czyli lęk, że ktoś przyjedzie na kontrolę i się dowie, a za naszą kraksę oberwie też reszta jednostki.
Dlaczego?
Chodziło o to, że im mniej defektów, tym lepiej. Na okres paniki trafiłem zresztą już pierwszego dnia w Gubinie. Olbrzymia dywizja, może dwie, wszystkie rodzaje wojsk, każdy w dygocie. Co się okazało? W nocy jakiś żołnierz z mojej jednostki, czyli pancernej, wsiadł w czołg, rozwalił bramę, wyjechał na miasto, przejechał przez granicę, rozwalając szlabany. A lokalizacja mało ciekawa – opodal lotniska radzieckiego, które było po stronie enerdowskiej. Uratowało go tylko to, że wpadł do rowu i nie mógł z niego wyjechać.
Panika była jednak naprawdę ogromna. Bo wszyscy nagle mają kłopot, trzeba się tłumaczyć, polecą jakieś głowy, nie wiadomo tylko, które, blady strach. Gdy kiedyś zapytałem: „A co będzie, jeśli nie podejdę do przysięgi?”, podchorąży prawie padł na zawał, bo wiedział, że on też by za to dostał. Cokolwiek by mnie spotkało po takim akcie, ich spotkałoby tym bardziej. Na pytaniu się skończyło.
Nie wydarzyło się tam nic dobrego?
Ależ oczywiście, na przykład leżenie na izbie chorych, którą moi koledzy zaczęli nazywać izbą Chyry, gdy wyszło na jaw, że jestem po szkole aktorskiej i na dodatek znam Kasię Figurę… To wyobraź sobie (śmiech).
Byłeś bogiem.
Chłopcy brali koc, przez dziurę w płocie szli na melinę, koc wymieniali na trzy piwa, wracali
na salę i: „Opowiadaj, gościu” (śmiech). To był 1988 rok, moment, kiedy Kasia była w szkole
zjawiskiem z innej planety.
Kochałeś się w niej?
Byłem na pewno bardzo zauroczony, ale wydawała mi się postacią niedosięgłą. Najjaśniejsza w szkole. Piękna, długonoga, otoczona świetlistą aurą i w dodatku ze świadomością swojej zmysłowości. Bez skazy.
A co dyskwalifikuje kobietę w Twoich oczach? Co musiałaby zrobić taka „Kasia”, żeby spaść z tej świetlistej planety?
Ojej, czasem wystarczy drobiazg, przecież wiesz. Na pewno głos bardzo na mnie działa, może mnie zauroczyć albo wszystko przekreślić. Styl noszenia się wiele mówi o wnętrzu… No i dowcip. Dowcip, bardzo ważna rzecz u kobiety – powtarzam za Pinterem w tłumaczeniu chyba Taborskiego, poczucie humoru.
A empatia nie jest dla Ciebie ważna?
Nie wiem, bo sam nie jestem pewien, czy dobrze pojmuję to słowo. Co ono dla mnie samego znaczy? Czasem mam wrażenie, kiedy tak patrzę dookoła, że empatia nie rodzi się już teraz z autentycznej świadomości, tylko z pewnej mody, głaszczącej przy okazji przeróżne sumienia.
W większości wypadków popieram tak zwaną działalność charytatywną. Ale widzę też, że zaistniał jakiś przymus bycia filantropem, obowiązek bycia takim jak większość, jak w tym wojsku – i to mnie odrzuca. Odbieram mnóstwo telefonów z prośbami, żeby dać komuś jakiś gadżet z filmu, czasem uczestniczę w łańcuchach ludzi dobrej woli, ale mam coraz więcej wątpliwości, czy to powinno tak funkcjonować. Często do takich działań przylepiają się jakieś dziwne, „atrakcyjne” zdarzenia, szum wokół na przykład jakieś rozgłośni albo stacji telewizyjnej. Wtedy zastanawiam się, kto tak naprawdę na tym zyskuje? Mam też wrażenie, że akcje charytatywne dają poczucie państwu, że ktoś inny wykona za nie jego obowiązki. To pomaganie i empatia nie są więc dla mnie takie jednoznaczne.
Ale jeśli żona wyrzuciłaby Twojego przyjaciela w środku nocy, podzieliłbyś się z nim poduszką?
Pewnie tak, ale… To zależy, za co by go wyrzuciła. Może rzeczywiście zrobił coś brzydkiego i zasłużył sobie, by siedzieć pod mostem? Albo obawiałbym się go przyjąć, bo wiedziałbym, że u mnie w domu zrobi coś podobnego…
Sam ciąłeś żyletką kurtki w szatni i byłeś w gangu.
(śmiech) To była trzecia klasa podstawówki. Serial w telewizji „Alfred Hitchcock przedstawia”. Było nas trzech i stworzyliśmy gang. A to odkręciliśmy jakąś śrubkę ze stołu w świetlicy, a to podkradliśmy komuś długopis. Bardzo wciągająca deprawacja. A potem? Wszystkie łupy znosiliśmy do ogródka i paliliśmy je, by pozbyć się śladów zbrodni. Na koniec były kurtki. Czysty wandalizm. Nie jestem pewien, jak moi koledzy z gangu, ale ja po prostu czułem jakiś smak w tych niecnych rzeczach, które ci niecni ludzie z kryminałów robili (śmiech)… Ostatni atak potrzeby nadszarpnięcia systemu pamiętam ze studiów. Pomysł, by uruchomić wszystkie gaśnice w akademiku. Tak po prostu, ale bardzo spektakularnie. Po co? Do końca nie wiadomo.
Może podskórnie czujesz, że za siłami destrukcji idą siły tworzenia?
Nie jestem pewien. Podobała mi się po prostu taka łobuzerka. To jest bardzo przyjemne poczucie, gdy wyrywasz się ze schematu, porządku, stereotypu, chyba przyznasz? Celem tego jest stanąć przeciwko temu, że mamy być tacy grzeczni, tak ładnie po sobie sprzątać, zmyć naczynia, zbudować domek. W takich chwilach myśli się: „Trudno, zapłacę za to jakąś cenę, ale i tak to zrobię!” (śmiech). I już. Występujesz przeciwko postulatowi tworzenia świata w sposób racjonalny. Ryzykownie, ale po prostu.
Dziś nadal szukasz w życiu ryzyka?
Nie szukam ryzyka, bo zauważyłem, że ono samo mnie znajduje, wystarczająco dla mnie często (śmiech). Tak już jest. I godzę się z tym. Mam w sobie też zgodę na to, że nie rozumiem wielu rzeczy w innych ludziach. Wiem, że oni różnie się zachowują, widzę to, ale niekoniecznie usiłuję to rozumieć. I tak jest OK.
A ciężko Ci, gdy Ty sam bywasz nierozumiany?
Nie. Zawsze istniała we mnie skłonność do niegodzenia się na ogólnie narzucone ramy. Zwłaszcza w naszym społeczeństwie, obłożonym i zindoktrynowanym tradycją. Ludzie uważają, że jej schemat jest silniejszy i nie dopuszczają faktu, że można myśleć inaczej, mieć inną motywację, inne potrzeby. Wydobycie się z tego – sądzę – może trwać całe pokolenia i trzeba by w dodatku obudzić w sobie coś takiego, co się nazywa inteligencją emocjonalną. A tego należałoby uczyć w szkole. Tymczasem szkoła zajmuje się głównie stopniami. To oczywiście zależy od nauczyciela. Myślę, że są tacy, którzy to rozumieją i stawiają oceny, bo to ich obowiązek, ale nie są fanatykami edukacji stopniami. I chcąc nie chcąc, pół życia obijamy się o jakieś wmówione nam granice, zatracając zdolność do niezależnego myślenia. Mnie na przykład bardzo dziwi, dlaczego nie mamy w Polsce czasu wschodnioeuropejskiego, jak na przykład w Estonii. Taka zmiana spowodowałaby, że w tym najgorszym okresie byłoby ciemno do ósmej rano, ale za to jasno niemal do piątej. Nie rozumiem, dlaczego tak nie jest. W rezultacie ludzie pracujący tu w systemie dziennym pół życia spędzają w ciemności. Po co mamy ten sam czas, co Madryt? Bo co? Dzięki temu jesteśmy bliżej tego Zachodu, a tymczasem i tak żyjemy w piwnicy? Zagłosuję na partię, która to włoży w swój program.
Jak więc myślisz: Twój świat z czasem kurczy się czy rośnie?
Wszystkie urządzonka są coraz mniejsze, kurczą się. Za chwilę pewnie wszyscy będziemy skanowani, łącznie z ilością wody w organizmie, jednym malutkim aparacikiem. Tylko telefony jakoś rosną (śmiech). Od trzech dni mam nowy i bardzo się z nim męczę. Mam ochotę wrócić do takiego, który ma funkcję telefonu, aparacik, radyjko. Cóż, jestem człowiekiem trochę z innej epoki. Ale wiesz co? Nie zamierzam doganiać świata ani też przed nim jakoś specjalnie uciekać. To nie jest tak, że mój świat się skurczył, ale na pewno środek ciężkości przeniósł się bardziej do środka mnie. Już tak bardzo nie zależy mi na akceptacji. Uwolniłem się od niej. Mam więcej wyrozumiałości dla samego siebie. Czasem robię coś głupiego, ale coraz lepiej radzę sobie ze wstydem, który też jest przecież wpisany w naszą kulturę jako emocja konieczna. Już zresztą tyle razy się w życiu wstydziłem, że wyczerpałem limit (śmiech). I myślę sobie, że może powinienem sobie kupić flet poprzeczny? Zrobić coś dla siebie, zrealizować w końcu jakieś swoje widzimisię? Dopóki zmysły pracują. |
Skrzydełka na sposób etiopski
Co?
8 skrzydełek kurczaka, cebula, 1/3 szklanki sosu sojowego, 1/4 łyżeczki mielonych goździków, 1/4 łyżeczki cynamonu, szczypta mielonego imbiru, sól, tłuszcz do posmarowania blachy
Jak?
Do garnka wrzuć skrzydełka i posiekaną cebulę, zalej wodą, posól, gotuj 20 minut. Sos sojowy wlej do rondelka, dodaj przyprawy, zagotuj. Skrzydełka wyjmij z wody, zanurz w marynacie z sosu sojowego i przypraw. Blachę posmaruj tłuszczem, układaj skrzydełka, piecz ok. 15 minut w piekarniku w temperaturze 180 st. C. Powinny być chrupiące.