Z profesor Ewą Kuryłowicz rozmawiamy o jej mężu Stefanie Kuryłowiczu, o codzienności polskiego architekta i o tym, jak ważne jest zrozumienie nie tylko tego, że architektura jest częścią kultury, ale też, że kultury bez architektury po prostu by nie było.
Tekst: Agata Czarnacka
Autorska Pracownia Architektury Kuryłowicz & Associates to jeden z najważniejszych polskich brandów w architekturze. Można powiedzieć, że udało się państwu wywrzeć wyraźny wpływ na to, jak wygląda Polska po ustrojowej transformacji. Jak do tego doszło?
Rzeczywiście. Akurat w takim momencie przyszło nam działać. Nie każdy ma tak dobrze – to była wielka szansa, z której staraliśmy się dobrze skorzystać. Co prawda, mąż zaczął swoją karierę wcześniej, dyplom zrobił w 1972 roku, ale trzeba przyznać, że czasu, jaki upłynął odkąd rozpoczął działalność zawodową do transformacji, nie zmarnował. Początki naszej Pracowni wyglądały tak, że robiliśmy projekty kościołów. Ja byłam od męża cztery lat młodsza, więc pierwszy kościół Stefan robił sam, w Nowym Dworze Mazowieckim. W sumie zrobiliśmy pięć projektów (ostatni na łódzkim Widzewie jest wciąż w budowie). To był znakomity trening do samodzielnej działalności. Bo widzi pani, przed 89 rokiem architekci niemal zawsze byli „skoszarowani” w pracowniach-kombinatach o wdzięcznych nazwach typu BPBO Budopol, KBM Północ, itp. W tych molochach pracowało się anonimowo na państwowe zamówienie.
Co, jak rozumiem, państwu niespecjalnie pasowało.
Pracownia architektoniczna to jest taki twór, który robi projekty na zamówienie, a to oznacza, że musi być klient. Zamówienia państwowe szły niejako z rozdzielnika, ale kiedy zmienił się ustrój gospodarczy, okazało się, że klient to jest taki ktoś, kogo trzeba zdobyć. Po 2004 r. to się stało jeszcze bardziej wyraźne i, o ile wcześniej konkursy nie były aż tak częste, to po wejściu Polski do Unii tych konkursów zrobiło się bardzo dużo.
Natomiast lata 90. były dla większości architektów bardzo trudne, bo tylko klienci prywatni mieli pieniądze, a tych wcale nie było łatwo zdobyć, jeśli ktoś wcześniej pracował w takiej pracowni-kombinacie. Z klientem prywatnym trzeba też umieć pracować.
Rozumiem, że budowanie kościołów było dla państwa dobrą szkołą?
To prawda! Dzisiaj często spotykam się z opiniami, że kościoły w tamtych czasach budowało się dzięki czemuś w rodzaju crowdfundingu, finansowej zrzutki ze strony wiernych. Nic bardziej mylnego. Po pierwsze, zajmowanie się tym tematem wymagało pewnej odwagi. Trzeba było to robić ostrożnie, ale w zdecydowany sposób – zatwierdzanie projektu w urzędach było zadaniem samym w sobie i ważne było, żeby umieć dopiąć swego bardzo dyplomatycznie, bez zaciągania żadnych zobowiązań, przede wszystkim formalnych. Po drugie, sam tryb budowy był wymagający. Klient przychodził zupełnie nieprzygotowany. Najczęściej byli to ambitni księża, którzy porywali się na ogromne przedsięwzięcie, nie mając specjalnego pojęcia o jego złożoności. Zdarzało nam się, że ksiądz proboszcz, rozliczając projekt, bez szemrania wypłacał konstruktorowi całość uzgodnionej kwoty, a potem patrzył na nas i mówił: „A panu za te rysuneczki, też coś dam”. Owszem, dostaliśmy wynagrodzenie, ale to pokazuje, jak niska była świadomość na temat roli architekta. W dodatku większość kościołów budowano systemem gospodarczym.
Dlatego tak często budowano je w technikach murowanych – to mogli zrobić sami parafianie! O innych technologiach można było tylko pomarzyć – dobrze było, jak się dopadło kogoś, kto mógł wylać beton. Ze strony klienta projekty zatwierdzane bywały w dość arbitralny sposób, to zazwyczaj byli właśnie księża. W stolicy działała specjalna komisja z udziałem hierarchów, która stopniowo stawała się bardzo profesjonalna. Ale na prowincji rolę takiej komisji często odgrywała np. mama księdza proboszcza. To była prawdziwa szkoła, bo wiedzieliśmy, że taki pełen zapału ksiądz, będzie tłumaczył swoim zwierzchnikom w kościelnej hierarchii, o co chodzi, już własnymi kanałami. Więc musieliśmy się nauczyć bardzo jasnego opowiadania o projekcie, żeby ksiądz, który jako żywo sam nie był przecież po architekturze, wiedział i umiał przekazać te kwestie, bo gdyby coś poplątał, to naprawdę, jak to się mówi „umarł w butach”. Ta umiejętność później przydała nam się niesłychanie.
Tak więc, byli państwo świetnie przygotowani na specyfikę rodzącego się kapitalizmu lat dziewięćdziesiątych.
Pracownię prowadził mąż przy mojej, na początku nieformalnej, pomocy. Dość szybko postawiliśmy na specyficzną strukturę opartą na autonomicznych zespołach, działających według wspólnego systemu wartości. Ja prowadziłam jeden z takich zespołów, bo kiedy pracownia rozrosła się nam powyżej dwudziestu kilku osób, stało się jasne, że Stefan nie będzie mógł osobiście, w 100 procentach, angażować się w każdy projekt, ale wciąż brał za nie odpowiedzialność jako generalny projektant. Stąd ta specyficzna nazwa – Kuryłowicz & Associates – w języku polskim nie ma niestety takiego słowa, jak „asocjant”, które by dobrze oddało rodzaj partnerstwa, jaki udało nam się w ten sposób zdefiniować. Myślę, że Pracownia przetrwała właśnie dzięki temu, że zespoły autorskie merytorycznie pracują dość niezależnie, a zarząd spółki, bo to jest spółka, składał się z męża – prezesa, mnie i kolegi jako wiceprezesa, potem w skład zarządu wszedł również nasz młodszy syn. W 2011 roku, kiedy Stefan zginął, mieliśmy osiem zespołów autorskich, sformowany zarząd i ogromną determinację, aby wszystkie projekty doprowadzić do finału, jak też dalej prowadzić Pracownię, robiąc nowe projekty. Po tym, co się stało, musiałam wejść w rolę Stefana jako generalnego projektanta, choć do dzisiaj pozostaję wiceprezesem, a prezesa nie mamy. W każdym razie, elastyczność i autonomiczność zespołów autorskich pozwoliła zachować ciągłość pracy i samej spółki.
Można powiedzieć, że zostało to dobrze zaprojektowane.
Trzeba przyznać, że Stefan był urodzonym biznesmenem. Może to była kwestia szkoły, którą przeszedł przy okazji kościołów, a może po prostu miał taką osobowość. Losy jego rodziny były bardzo trudne, wcześnie musiał włączyć się w pomaganie, zaczął zarabiać w wieku czternastu lat. Był bardzo zdolnym architektem, ale był też niesłychanie zaradny – trudności, przed jakimi stawiał go los, umiał obrócić w swoją wielką siłę. Też nie bał się wielu rzeczy, których podjęcie się, innym w ogóle nie przychodziło do głowy. Przy inwestycjach zagranicznych w latach 90. zgadzał się na bycie drugim architektem przy architekcie zagranicznym. Wiedział, że ten inwestor nie będzie mógł się obyć bez kogoś z lokalną wiedzą i kontaktami, ale rozumiał też, że musi dopiero udowodnić, że zna się na rzeczy, a dopóki tego nie pokaże, znany inwestorowi architekt „z importu” daje po prostu poczucie bezpieczeństwa. Zresztą, ci „przywożeni w teczkach” architekci, zwykle szybko wracali do domu. Z kolei na różnych budowach, na przykład przy budowie prestiżowego warszawskiego biurowca Focus, postanowił, że będziemy inwestorem zastępczym. Inni śmiali się z niego, że jest architektem od śrubek i parapetów, że chodzi tylko o pieniądze, ale my wiedzieliśmy, że w tamtym okresie w Warszawie po prostu nie było nikogo, kto by umiał budować w tak wysokim standardzie. Osobiście kontrasygnował wszystkie faktury, pilnując, by wszystkie elementy były odpowiedniej jakości. I to widać do tej pory!
Cieszę się, że zawiązali państwo Fundację im. Stefana Kuryłowicza, która stara się przekazać dalej tę wiedzę i podejście do pracy architekta.
Fundacja rzeczywiście ma taki cel, poza dbaniem o pamięć o Stefanie, ale to nie jest jej jedyna rola. Staramy się promować świadomość, że architektura jest częścią kultury, a z kolei kultura jest bez architektury nie do pomyślenia. Zresztą, był taki moment, że ośmioro z nas w pracowni, pracowało na Politechnice Warszawskiej – teraz jest nas tylko dwoje – ale generalnie podejście dydaktyczne jest nam bliskie. To zaniedbywanie architektury, to słabość naszej kultury, bo gdzie indziej, na przykład w Finlandii, architektura jest znacznie bardziej obecna w codziennej świadomości. Celem Fundacji jest nawet nie tyle, żeby ludzie pamiętali, że był kiedyś taki architekt Stefan Kuryłowicz, chociaż i to mamy na uwadze. Chcemy pielęgnować pamięć o nim, bo był człowiekiem, w którym spotykało się tyle różnych wymiarów: bardzo lubił uczyć, był odważny, był przecież sportowcem, naukowcem oraz oczywiście architektem, który wypracował własne, charakterystyczne podejście – nie styl (stylistycznie, choć to już nieco anachroniczna kwalifikacja, uważamy się za neomodernistów). Stefan potrafił zbudować zespół twórców, który dalej pracuje w ramach tego podejścia. Nie chodzi więc o to, żeby upamiętnić go encyklopedycznie – choć, ku naszej wielkiej dumie, Stefan figuruje w Encyklopedii PWN – ale żeby uwrażliwiać i wspierać młodych ludzi, by przyjmowali taką właśnie postawę wobec życia – żeby się nie bać, żeby czasem zaryzykować, kiedy się w coś wierzy, żeby umieć zawierać mądre kompromisy, śmiało po tym patrząc w lustro. Stefanowi bardzo zależało na młodych ludziach, młodych twórcach. Bardzo też cenił kobiety architektki.
Młodych wzmacniają państwo przez cykliczne programy Fundacji, a zwłaszcza konkursy dla młodych architektów „Teoria” i „Praktyka”.
Co roku robimy konkursy dla młodych projektantów. „Teoria” będzie miała już piąte wydawnictwo, bo nagrodą jest dwujęzyczna publikacja zwycięskiego eseju o relacji architektury i kultury. Uznaliśmy, że to trzeba promować, bo w Polsce jest z tym problem. Architektura jest podpięta pod resort infrastruktury, a architekta traktuje się nie jak twórcę, a jak eksperta, inżyniera. To powoduje spory dyskomfort. Z kolei „Praktyka” to konkurs na ulepszenie jakiegoś fragmentu miasta czy krajobrazu, który kogoś „boli”. W tym roku był to wspaniały „Parawanowiec” Eweliny Wiciak i Barbary Romańskiej, które przedstawiły propozycję rozwiązania problemu wszechobecnych parawanów na polskich plażach.
A, żeby przyciągnąć uwagę do naszych konkursów, co roku staramy się zaprosić jakąś architektoniczną gwiazdę, która wygłasza wykład na temat: „Od wizji do projektu!”. Tak się złożyło, że do tej pory, były to same kobiety. Była u nas Nathalie de Vries z MVRDV, Amanda Levete, założycielka londyńskiej pracowni AL_A, Jette Hopp z norweskiego biura Snøhetta. W tym roku Odile Decq, nazywana „architektoniczną królową punka”, wygłosiła wykład pod tytułem: „Architecture Thinking”. Ta formuła się sprawdza. Co roku sale są pełne, a wykłady w streamingu ogląda kolejne kilkaset osób. Mamy inne ambitne plany na przyszłość, ale na razie ich nie zdradzam. |