Nie zachęcam, nie namawiam, nie zmuszam, tylko informuję, że odbiór muzyki przed i po Asafie Avidanie to, przynajmniej dla mnie, dwie różne ery.
Tekst: Maciej Ulewicz
Jestem już poniekąd dojrzałym odbiorcą muzyki z wyszlifowanym przez parę dekad gustem i obce są mi szaleńcze i radośnie naiwne uniesienia wywołane kolejną płytą aktualnego czy stojącego w kolejce idola. Jest jednak pewien wykonawca, który powoduje, że przy każdej jego nowej płycie, piosence, koncercie zachowuję się jak szczeniacki psychofan. Zdolny jestem stać w długiej kolejce, aby dostać się na koncert, na którym następnie z wypiekami na twarzy histerycznie reaguję na kolejne utwory i spijam słowa z jego ust, w kompletnym oddaniu i szaleńczym opętaniu.
Ów artysta, który z piszącego te słowa robi nieprzytomnego wyznawcę, nazywa się Asaf Avidan i właśnie po dwóch latach od ostatniego albumu – „Gold Shadow” – wydał kolejną świetną płytę, świadczącą bezapelacyjnie o jego wyjątkowości i muzycznym geniuszu.
Moja miłość do tego pochodzącego z Izraela multiinstrumentalisty, kompozytora, autora i wokalisty trwa od około sześciu lat i jest cały czas w stadium nieustającego zakochania i podziwu. Gdzieś około roku 2012 usłyszałem zjawiskową balladę „Different Pulses”.
Przez jakiś czas byłem przekonany, że ten utwór, rozdzierający mi duszę i ciało na słodkie krwawiące strzępy, śpiewany jest przez nieznaną mi, dość wiekową afroamerykańską wokalistkę. Melancholia, ból egzystencji oraz niespotkana przeze mnie wcześniej żarliwość i szczerość interpretacji – zaśpiewane niezwykle charakterystycznym głosem – były tak intensywne, że musiałem natychmiast odkryć dla siebie tego wykonawcę.
Jakież było moje zdumienie, gdy okazało się, że jest to drobny, przystojny i niezwykle charyzmatyczny młody mężczyzna, mający już za sobą kilkuletnią karierę z zespołem Asaf Avidan and The Mojos, trzy płyty na koncie i dużą popularność w Europie. „Love it or Leave it”, „Setting Scalpels Free”, czy „613” stały się obowiązkowym repertuarem dnia i nocy, a płytę zabieraliśmy na wszystkie spotkania towarzyskie. Ale artysta okazał się nie tylko świetny studyjnie; jego koncerty w konfiguracji z towarzyszącym zespołem lub całkowicie solo okazały się jeszcze mocniejszym przeżyciem międzyludzkim. Dowcip, szczerość, ironia, autodystans, przenikliwa inteligencja i przede wszystkim wspaniała muzyka, którą nierzadko tworzył na scenie zupełnie sam, za pomocą gitar, kilku instrumentów perkusyjnych i samplera, przykuwa uwagę kilkutysięcznych publiczności, jak Europa długa i szeroka. Na koncertach Asaf panuje nad tłumem i robi z nim, co chce.
Kolejna płyta, „Gold Shadow”, tylko potwierdza najwyższą klasę artysty. Zagłębiamy się w meandry cierpiącej duszy człowieczej, przyświecają nam duchy Leonarda Cohena, Boba Dylana i Janis Joplin (hipotetycznie śpiewającej utwór w czołówce do kolejnego Bonda), a przyjemność z obcowania z muzyką, głosem, osobowością i wrażliwością Asafa Avidana jest coraz większa i nie przemija, a wręcz się wzmaga.
Przymiotników i rozbudowanych fraz wychwalających Avidana jest w tym felietonie bez umiaru, ale trudno mi się od nich powstrzymać, gdyż mam w pamięci wszystkie koncerty artysty, na których byłem, jak i płyty – właśnie napawam się najnowszą, zatytułowaną „The Study of Falling”. Album nagrany i wyprodukowany w USA przez Marka Howarda, odpowiedzialnego za płyty Toma Waitsa i Boba Dylana, jest pełen znakomitych kompozycji, bardzo klasyczny z bluesowymi „claptonowskimi” gitarami. Zachwyca surowością i naturalną czystością, a słodko-gorzki głos Avidana coraz mocniej wkręca się w mózg swoimi cudownymi szorstkimi szarżami, przechodzącymi raz to w skowyt, raz w chrapliwy jęk.
Dojrzałość emocji w każdej z 11 kompozycji na tym albumie poraża – zwłaszcza przy jednoczesnej prostocie, jakości i szczerości formy i treści muzycznej. Doprawdy, wrażliwość tego artysty jest jedyna w swoim rodzaju.
Ten felieton to jednoznaczny pean na cześć jego wielkości. Nie zachęcam, nie namawiam, nie zmuszam, tylko informuję, że odbiór muzyki przed i po Asafie to, przynajmniej dla mnie, dwie różne ery. A nawet jeśli nie pokochacie go dozgonną miłością, to na pewno nie przejdziecie obojętnie… |