Cały świat jest cyrkiem

Co chcecie zobaczyć: coś obrzydliwego, przerażającego, zachwycającego czy zabawnego? – pyta konferansjer w cyrku. Takie same pytania w swojej książce „Wszyscy jesteśmy dziwni” stawia reporterka Karolina Sulej, a jej odpowiedzi malują nie tylko obraz wysepki Coney Island, ale i dzisiejszej Ameryki.

 

Tekst: Anna Dudek

 

Tytuł twojej książki „Wszyscy jesteśmy dziwni” to, tak się składa, także tytuł książki Setha Godina, w której twierdzi on, że wpychanie nas wszystkich w ramy normalności i posłuszeństwa jest czymś nie tylko złym, ale i niebezpiecznym. Z tych dwóch książek płyną podobne wnioski?
Moje „Wszyscy jesteśmy dziwni” ma pewien antropologiczny rys, bo takie jest moje wykształcenie. Jako antropologa kultury interesują mnie zaś wszystkie rzeczy, które ludzie robią, od tych poważnych, po te najbardziej krotochwilne.

Które bardziej?
Szczególnie te najbardziej niepoważne, czyli dziedziny takie, na które reportaż kręci nosem, związane z przyjemnością, czasem wolnym, codziennością, materialnością. Słowem – wszystkim tym, co robimy na co dzień, żeby być ludźmi. Wesołe miasteczko i cyrk, czyli to, co się działo od końca XIX wieku na Coney Island, moim zdaniem jest i architektoniczną, i obiektową, zjawiskową i aktorską manifestacją naszego pragnienia wolności, które jednocześnie jest też pragnieniem zabawy.

Żeby nie dać zamknąć się w ramach?
Tak, bo ludzie trafiają do wesołego miasteczka czy cyrku po to, żeby odpocząć od swojego życia, które ma określony bieg, a oni określoną rolę. Chcą zobaczyć, co by było, gdyby wywrócić świat na drugą stronę, wziąć rzeczy w cudzysłów. To jest karnawałowa przestrzeń.

Jej poszukiwanie szczególnie mocno przejawiało się na początku XIX wieku. Dlaczego właśnie wtedy?
Myślę, że pierwsi nowocześni ludzie byli zmęczeni życiem w mocno rozwijającym się przemysłowym mieście, na Manhattanie, i jeździli na Coney, żeby odpocząć i odpuścić. W tych wiktoriańskich czasach to było szczególnie widoczne i ważne, bo wtedy sfera zabawy, seksualności, przyjemności nie istniała w dyskursie publicznym. Była tabu.

W purytańskiej Ameryce tabu związane ze zmysłowością było szczególnie silne. To dlatego właśnie powstało tam tak dużo cyrków i wesołych miasteczek, enklaw, gdzie można było oddychać?
Pierwszym parkiem rozrywki, który otworzył się na Coney, był park wodny. Powstał właśnie na Coney, bo tam już była struktura – było trochę tancbud, były miejsca, gdzie można było coś zjeść, napić się piwa. Były plaża i hotele. Niejaki Paul Boyton, słynny na cały świat propagator pływania jako rozrywki dla mas, stwierdził, że to doskonałe miejsce, żeby otworzyć cyrk oparty na moczeniu się w wodzie. Miał genialny pomysł, ale niestety nie miał zmysłu biznesowego, bo nie wpadł na to, żeby zadaszyć swoje atrakcje. Nikt nie lubi nurzać się w wodzie, kiedy pada na niego deszcz. Splajtował, ale na jego błędach nauczyli się kolejni przedsiębiorcy, którzy założyli następne wielkie parki rozrywki: Dreamland, Steeplechase Park i Lunapark. Zrobili to lepiej i na dłużej. Steeplechase przetrwał aż do lat 50. – zniszczył go dopiero ojciec dzisiejszego prezydenta Ameryki, który chciał na jego miejscu budować swoje osiedla.

Czego ludzie szukali w cyrkach, w miasteczkach?
Po pierwsze: autentycznego kontaktu z drugim człowiekiem. Obcym, innym niż oni sami. Chcieli się z nim zderzyć, dotknąć go, chcieli go przytulać, całować, gapić się na niego. Steeplechase miał na przykład w ofercie mnóstwo maszyn, dzięki którym to było możliwe, koni, tuneli miłości, beczek śmiechu. Wszystko po to, żeby wywrócić do góry nogami porządek i zawiesić zasady obyczajowe. Lunapark, czyli Park Księżycowy proponował z kolei krainę fantazji, snu, architekturę wręcz barokową w porównaniu do strzelistych wież Manhattanu, gdzie można spotkać kosmiczne istoty, spacerujące wielbłądy, a wszystko to w elektrycznym oświetleniu tysięcy żarówek. Elektryczność sama w sobie była wtedy atrakcją. Dużym wzięciem cieszyły się na przykład tak zwane Elektryczne Kąpiele – ludzie zanurzali się w oceanie i wylegiwali na plaży w świetle latarni.

A Dreamland?
To było miejsce, które z upodobaniem przepisywało religie, idee czy wielkie epickie wydarzenia w historii ludzkości, jak bitwy i katastrofy, na rozrywkę. Dzisiaj tę samą funkcję pełnią filmy sci-fi czy katastroficzne. Znajdowała się tam też Liliputia, czyli miasteczka, które na stałe zamieszkiwały osoby niskorosłe, które zapewniały zwiedzającym rozmaite atrakcje. Zachęcano tych pracowników o szczególnie niskim wzroście, żeby zachowywali się najdziwniej jak potrafią. Wszystko w Liliputii było miniaturowe i pozorowało bajkową krainę skrzatów.
Mamy więc zmysłowy kontakt z drugim człowiekiem, krainę fantazji i wielkie widowiska. Każdy park spełniał inne potrzeby, ale przede wszystkim zwracał uwagę na to, że nie wszystko, co charakteryzuje człowieka, można intelektualizować. Są sfery, które pozostają w sferze nieświadomego, nie da się ich zracjonalizować. Potrzebujemy miejsc, które nam pokażą, kim jesteśmy – wytrząsną to z nas, wywleką, wywrócą na drugą stronę, wyciągną z nas dzieciaka, wariata. Tak działa wesołe miasteczko, cyrk i całe to miejsce – Coney Island – które bierze w cudzysłów kulturę amerykańską oraz to, w jaki sposób jesteśmy sobą. Można przejrzeć się w lustrze, które pokaże ci kogoś zupełnie innego. Dla mnie cyrk i wesołe miasteczko są o pragnieniu zmysłowego przeżycia, a z drugiej strony o pragnieniu poznania innego, nieznanego, dziwnego – ale w bezpiecznej otoczce.

Jak zmieniał się cyrk i wesołe miasteczko przez lata?
Zawsze był i jest komentarzem do tego, co się dzieje w kulturze. To, jakie zmiany przechodziło Coney, było papierkiem lakmusowym tego, w jaki sposób zmieniały się na przestrzeni dekad XX i XXI wieku ludzkie lęki i pragnienia. Bo cyrk zajmuje się tym, czego się boimy, co nas podnieca, obrzydza i zachwyca. To tymi emocjami gospodaruje. Dlatego konferansjer przed freak show zawsze pyta publiczność, co chce zobaczyć: coś obrzydliwego, przerażającego, zachwycającego czy zabawnego? To obszar, który tabloidy nazywają „szokiem i niedowierzaniem”.

Za to lubisz cyrk?
Cyrk najbardziej lubię za szczerość. Jest dosłowny, nie ściemnia. I tani – więc dla wszystkich: jest widownia, scena, jeden człowiek jest performerem, a drugi gapiem. Pokazuje też, że bardzo łatwo można odwrócić te role. Inaczej niż dzisiaj Internet, reality show czy talent show, cyrk sprawia, że trudno się oszukiwać, że widowisko nas nie dotyczy. Konfrontuje nas z nami samymi, z tym, co w nas najbardziej wstydliwe.

Wspomniałaś, że w cyrku realizuje się pragnienie wolności, ale czytając twoją książkę i historie kolejnych bohaterów, trudno oprzeć się wrażeniu, że jest także poszukiwaniem i realizowaniem poczucia przynależności.
Tak jak „Wyspa klucz” Małgorzaty Szejnert jest opowieścią o Ameryce, która selekcjonuje, porządkuje, wybiera sobie obywateli. Coney Island zaś jest wyspą Edenem – przyjmie wszystkich. Jest miejscem, gdzie nie musisz się poddać żadnemu uporządkowaniu. Jest w pewnym sensie workiem na ludzi. Przyjeżdżali tam wszyscy migranci – za pracą, za zabawą, za zapomnieniem.

„Nikt nie mówi o demokracji, wszyscy ją robią” – piszesz o tej wyspie i jej mieszkańcach.
Do dzisiaj tak jest. Bo Coney nadal jest tanie, plaża nadal jest dostępna, podobnie jak cała wyspa, dla ludzi, którzy nie mają kasy. Tam zawsze było dla nich miejsce – i do dzisiaj jest. Zawsze też tam było miejsce na nowe.
Coney dlatego też jest interesującą metaforą Ameryki, bo na wąskiej łasze piachu są nie tylko wesołe miasteczka, akwarium i stadion bejsbolowy, ale też osiedla dla osób, które często żyją na zasiłkach, mają problem ze znalezieniem pracy czy socjalizacją. Nie czują się do końca obywatelami tej lepszej, dostatniej Ameryki. Znowu: migracja pisze także dziś historię tego miejsca, ale też Ameryki, która nie przeżywa teraz dobrobytu i nie jest zadowolona. W której nie opieka socjalna jest ważna, tylko pieniądz i gentryfikacja. Widać to na Coney: z jednej strony mamy wielkich deweloperów pragnących z tego miejsca zrobić drugie Las Vegas. Z drugiej – domy starców, w których mieszkają imigranci przybyli tu po wojnie, a teraz mający rodzaj wiecznych wakacji. Z trzeciej – dojrzewające portorykańskie czy afroamerykańskie dzieciaki, które nie widzą przed sobą przyszłości. Chcą jak najszybciej zdobyć kasę, więc trafiają do lokalnych gangów. A że nastolatki są krewkie, więc do siebie strzelają i mamy czarną legendę Coney jako miejsca, gdzie lepiej się nie zapuszczać na spacer. Prosto do wesołego miasteczka i z powrotem, nie rozglądając się na boki.

American dream umarł?
Z jednej strony mamy wciąż to marzenie o Ameryce jako krainie spełnienia marzeń, fantazji, której ucieleśnieniem jest wesołe miasteczko. Ale jest ta druga strona medalu: z problemami społecznymi nierozwiązanymi od pokoleń, brakiem inwestycji dla lokalnych mieszkańców i wszystkim, co za tym idzie. Nie da się opowiedzieć historii Coney Island bez tego lokalnego kontekstu, ale jednocześnie jest to też większa metafora tego, co się dzieje na świecie – także z rozrywką i tym, jak chcemy siebie widzieć jako ludzie w kulturze.

Co się dzieje?
Panuje rodzaj lęku społecznego przed „zmieszaniem”, lęk przed obcymi na nowo rozkwita i panoszy się w Europie i w Stanach. Potrzebujemy teraz – jak jeszcze nigdy wcześniej – miejsca, które nas nauczy, że inności można się bać, ale że można ten lęk przepracować. Coney pokazuje, że patrząc na innego, tak naprawdę patrzymy na swoje odbicie – często w krzywym zwierciadle. Warto się sobą zaciekawić, a czasem siebie przestraszyć.
To miejsce jest nam bardzo potrzebne, bo mówi, że najważniejsze jest bycie bezkompromisowym w realizacji tego, kim jesteśmy. Jest jak psychoanaliza. Zresztą Freud był na Coney i podobno bardzo mu się podobało. To brzmi banalnie, ale Coney przypomina nam, że w pewnym sensie cały świat jest cyrkiem. Nic, co się z nami dzieje, nie jest wyłączone ze społecznej układanki. Dobrze to zauważyć, żeby nie dać sobie wciskać kitu. Zarówno specom od rozrywki, jak i polityki. |