Mówi, że w jego decyzji o byciu aktorem jest spora dawka nieświadomości, ale Jakub Gierszał zaraz dodaje: „Ja się po prostu mniej męczę niż pracujący w biurze, bo mogę pod szyldem artysty bezkarnie zabawiać się i uprawiać swoją dewiację”. Jak to więc z nim naprawdę jest?

 

Tekst: Hanna Halek
Zdjęcia: Tomasz Tyndyk
Stylizacja: Edward Mess

 

Zapomniałam zabrać z sobą pytań, przepraszam.
I co teraz zrobimy?

Nie wiem… Mam przy sobie pytania do Krystyny Jandy, Michała Żebrowskiego i Krzysztofa Warlikowskiego. Które wybierasz?
Kto był drugi, Maryla Rodowicz? (śmiech) Z żadną z tych osób nie mogę się skompatybilizować czy porównać. Mało mamy wspólnych elementów, ponieważ wszyscy oni mają cztery razy więcej doświadczenia ode mnie. Nie wiem więc. Ty wybieraj. Które pytania do mnie najbardziej pasują?

Może z każdego po trochu? Zacznę od Warlikowskiego, OK? Czy Bóg się od nas odwrócił?
O, Boże (śmiech)… Nie, nie sądzę. Jeżeli w ogóle miałbym mówić o jakimś hipotetycznym odwróceniu, to myślę, że jest na odwrót. To my stajemy tyłem do Boga – taka jest moja interpretacja. No, już, wystarczy? Dawaj następne pytanie.

Poczekaj. Co my, ludzie, zrobiliśmy złego, że tak czasem obrywamy? Wierzysz w coś takiego jak sprawiedliwość świata?
Nie wiem, czy jestem odpowiednią osobą, żeby w ogóle takie rzeczy omawiać. Sprawiedliwości na świecie chyba nigdy nie było i nikt też nie obiecywał nam, że będzie. Jej brak to nie jest domena naszych czasów. Tak jest od początku istnienia świata.
Od jego porodu. Jeśli w ogóle szukać winnego, czy w Bogu, czy w drugim człowieku, to… chyba nie warto. W Toruniu miałem na przykład kolegę Daniela. Był o dwa lata ode mnie starszy, trochę łobuz, bardzo fajny chłopak. Spędziłem z nim mnóstwo czasu na Rubinkowie, gdzie mieszkał. Gdy miał 16 lat, wykryto u niego nowotwór. Świat mu się wtedy załamał, przestał się uczyć, zapadł się. To jest przykład na niesprawiedliwość tego świata?

I?
Można się jedynie zastanowić, co ja sam mogę w takich chwilach zrobić.

Może trzeba Daniela odnaleźć?
Nasz kontakt się dawno temu urwał, ale teraz, gdy o tym opowiadam, trochę mi głupio, że go dawno nie widziałem.

A masz w ogóle potrzebę pomagania słabszym?
Byłbym hipokrytą, gdybym powiedział, że mam taką potrzebę, bo gdybym ją miał, robiłbym więcej. Jeśli mam okazję, to coś robię. Myślę, że powinienem mieć zdecydowanie większą potrzebę pomagania.

Ale gdyby Daniel z Rubinkowa powiedział, że potrzebuje pieniędzy, bo sobie nie radzi?
Tak, oczywiście, że wtedy pomogę. Ale to traktuję jako oczywistość. Potrzeba pomocy człowiekowi kojarzy mi się raczej z dużym zaangażowaniem społecznym i tego elementu właśnie w sobie nie mam. Dlaczego? Bo to się łączy z jakąś długotrwałą odpowiedzialnością, na którą nie wiem, czy mnie teraz stać. Ale tak w życiu? Jeśli ktoś ma jakiś problem, to wie, że może na mnie polegać. Nie traktuję pieniędzy bardzo serio. Jeśli je mam, to daję, bo wychodzę z założenia, że jeśli ja będę w dupie, to też mi ktoś pomoże.

A byłeś kiedykolwiek w dupie?
Bywało różnie i też miewałem w życiu to poczucie niesprawiedliwości, o którym rozmawiamy.

 

 

I tu przechodzimy do pytania do Michała Żebrowskiego. Jakże zgrabnie, prawda? (śmiech) Po co chciałeś być aktorem? Żeby coś po sobie pozostawić dla tych, którzy przyjdą? Sterapeutyzować się, podotykać swoich granic od środka?
Nie znalazłem w sobie nigdy takiego pierwiastka, że oto chcę być aktorem. Ja sobie nigdy nie zadałem nawet takiego pytania: kim chcę być. To jakoś tak samo wychodzi. Zresztą nawet teraz nie ma to nic wspólnego z jakimkolwiek rodzajem afirmacji tego zawodu ani misją, ani też poczuciem, że osiągnąłem jakiś cel i teraz tak oto będę sobie żył. Czuję, że jest to zajęcie, które sprawia mi czasem przyjemność. Dziś, w teraźniejszości. Aktorstwo ma w sobie też interesujące pola, w których zawiera się to, o co pytasz, czyli poznawanie siebie wobec roli, wobec partnera, wobec samego siebie. Ale wciąż nie odnalazłem w sobie przekonania, żeby w moim przypadku była to jakaś świadoma decyzja.

Ale jednak pojechałaś do tego Krakowa, do szkoły teatralnej, a nie np. do Radomia na Uniwersytet Technologiczno-Humanistyczny.
Moja motywacja była raczej taka, żeby znaleźć coś, co ma dla mnie jakiś sens. Coś, co mnie zainteresuje, każe się z sobą rozprawić, samego siebie przezwyciężyć. A może także przy okazji da odpowiedzi na jakieś pytania: jakim być, jaka jest odpowiedzialność za życie, które prowadzę? Wtedy wydawało mi się, że to wygrywanie z samym sobą przyniesie mi właśnie aktorstwo. Wyszedłem z założenia, że być może coś tam z tego będzie w tym Krakowie.

Było?
Tam się okazało, że coś jest, przede wszystkim kilka bardzo wartościowych osób, ale bardzo wielu rzeczy nie ma (śmiech).

A czego nie ma?
Powiem krótko: nie jestem zwolennikiem takiego systemu edukacji. Nie znalazłem tam tego, czego chciałem, ale muszę też przyznać, że nie do końca wiem, czego dokładnie szukałem. Wezmę przykład z Jana Peszka, który też powstrzymuje się z szerszą odpowiedzią na takie pytanie, dobrze?

Chodzi o to, że Kraków kocha tylko artystów umarłych? Nie ma wzajemnej miłości wśród żywych?
To jego słowa, coś w tym jest. Ostatecznie stamtąd wyjechałem, nie ukończywszy szkoły. Pojechałem na zdjęcia do filmu raz, drugi, trzeci, nie mogłem być na zajęciach w szkole, potem dostałem indywidualny tok nauczania, ale znowu nie mogłem przyjechać raz i drugi. A teraz? Coraz trudniej jest wrócić.

Myślisz, że to, czy skończysz tę szkołę, czy nie, w ogóle ma jeszcze znaczenie?
Jeżeli chodzi o kwestię tak zwanej kariery aktorskiej, to ukończenie szkoły zmieniłoby tyle, że mógłbym wtedy uczyć innych albo być dyrektorem teatru, bo do tego potrzebny jest papier. Mógłbym podjąć studia pomagisterskie.

Ale czy to ma wpływ na Twoje osobiste myślenie?
Nie. Nie ma to też wpływu na to, czy ma się pracę w zawodzie. Może jedynie ten wątek konsekwencji jest coś wart? Bo jestem jednak zdania, że gdy się coś zaczyna, to może powinno się skończyć. Ale w moim przypadku jest to utrudnione: mam mnóstwo zaległości w szkole, a dość dużo pracy.

 

 

A która rola najbardziej Cię zatrzymała, sprawiła, że coś się w Tobie samym zmieniło?
Przełomem była dla mnie na pewno Sala samobójców, pod każdym względem, bo było w tym i to dotykanie własnych granic od środka, jak powiedziałaś, i ważny temat, i w końcu rozgłos, który za tym przyszedł. Ale w idealnym założeniu każda rola powinna być jakimś wstrząsem, bo każdy temat, z którym się rozprawisz, powoduje, że stajesz się bogatszy. A dodatkowo rozwijają cię także ludzie, z którymi się spotykasz w związku z tym tematem. Myślę, że nie ma takiej sytuacji, żeby coś, czym się zajmujesz, później z tobą nie zostało. Tak mi się teraz wydaje, ale pewności nie mam, bo nie mam 10-letniego doświadczenia grania w teatrze. Może wtedy człowiek już tak samego siebie nie odkrywa?

A wyobrażasz sobie siebie dziesiąty rok w teatrze, w którym po każdym tym samym spektaklu pani w bufecie pyta: panie Jakubie, to samo co zawsze?
Nie wiem, czy jestem kimś, kto sprawdziłby się w długotrwałej pracy w jakimś stałym zespole. Nawet nie wiem, czy bym tego chciał, bo lubię sobie co jakiś czas, szczególnie po jakimś intensywnym zawodowym okresie, zniknąć i mówić, że nie mam zasięgu (śmiech).

Gdzie jesteś, gdy Cię nie ma?
Żyję sobie. W życiu pozainternetowym, pozatelefonowym. Czytam, oglądam filmy, szukam nowej muzyki albo słucham starej. Właściwie każdego gatunku, no, może poza ciężkimi brzmieniami, bo z taką muzyką nie potrafię nawet nawiązać kontaktu.

A co robi na Tobie wrażenie?
To bardzo zależy od nastroju, bardzo. Nina Simone, osobowość niesamowita. Coltrane. Kiedyś słuchałem dużo hip-hopu, bo czułem w nim jakiś ład, którego widocznie pragnąłem. Hip-hop, przynajmniej oldskulowy, był dla ludzi szukaniem sensu w bezsensie otaczającego ich świata. Myślę o pierwszym płytach Nasa, DJ Premiera czy duetu Gang Starr, którego Full clip znam na pamięć. A potem Guru… potem Guru zmarł na raka trzustki, tak à propos tej sprawiedliwości. Łona i Webber byli fajni ze swoim albumem Absurd i nonsens, O.S.T.R. z Jazzurekcją, świetne były pierwsze płyty Eminema, bo późniejsze już nie.

Ostatnią słyszałeś?
Nie.

Udam, że tego nie słyszę… Jest genialna. Nadrób zaległości, proszę.
(śmiech) Trafiłem w czuły punkt? (śmiech) Dobra, posłucham, OK? Lubię też muzykę klasyczną, choć może to jest passé. Uważam, że właśnie utwory muzyki klasycznej mają szansę na przekazanie pierwiastka boskości. Nokturny Chopina, Mozart… Czy ja w ogóle chcę o tym mówić? Wykorzystujesz moje zmęczenie (śmiech).

A zespół Die Antwoord?
Nie lubię go, jego teledysków nie mogę dosłownie oglądać. To jest sztucznie napędzane wynaturzenie, coś stworzone tylko po to, by zrobić wrażenie. Nic poza tym. Nic ponad to. Podziw wzbudza jedynie fotograf performer, który z nimi współpracował na początku jako reżyser. Roger Ballen, dokumentalista afrykańskich slumsów, ludzi wykluczonych, ludzi szczurów, którzy jedzą to, co znajdą na ulicy, czyli… szczury. Próba odtworzenia piekła. Natomiast samo Die Antwoord swój szok sprzedało do mainstreamu, popu, który teraz rządzi światem. Nie idzie za tym żadne artystyczne wyznanie.

A może wystarczy ludzkie? Przyjaźnili się z chorym na progerię Leonem Bothą, zapraszali go do udziału w klipach, wyjęli go z marginesu. Wiesz, ilu chorych na tę chorobę ludzi odważyło się wyjść z cienia i przyjść na koncert Die Antwoord na Torwarze?
Znów czuły punkt (śmiech). Nie, tego akurat nie wiedziałem i to jest super, zwłaszcza w Polsce, gdzie ludzie chorzy są społecznie eliminowani, jakby ich nie było. Widzisz, nawet taki Die Antwoord może coś pozytywnego zrobić (śmiech). Ale nadal nie rozumiem, dlaczego to jest takie popularne.

 

 

Może potrzeba ich dewiacji siedzi w każdym z nas. A oni nas do niej ośmielają. Nie masz w sobie takich tendencji?
Każdy ma. A najwięcej ci, którzy z pozoru robią coś bardzo normalnego. Całymi dniami ukrywają swój mrok w pracy, a wieczorem… Wolę nie myśleć. Wolę współczuć. No, widzisz, coraz lepiej rozumiem, dlaczego zajmuję się aktorstwem. Ja po prostu mniej się męczę niż pracujący w biurze, bo mogę pod szyldem artysty bezkarnie zabawiać się i uprawiać swoją dewiację. Widzisz, jaki to wspaniały zawód? Ale… I tak nie rozumiem popularności Die Antwoord (śmiech).

Nie powiesz, że Yolandi Ci się nie podoba?
Ta blondyna?

Tak, ta zgrabna, proporcjonalna, filigranowa blondyna.
Wygenerowana, wystylizowana, sztuczna blondyna. Nie wiesz, jak wygląda rano, gdy się obudzi. Albo gdy się złości lub płacze, roztkliwia, kiedy jest objawiona. Dopiero wtedy widać, czy kobieta jest piękna, gdy jest najbardziej odsłonięta, krucha, delikatna. Prawdziwa. A taka Yolandi? Jest podrasowaną iluzją stworzoną po to, żeby się podobać (ziewa, znowu ziewa).

Jesteś coraz bardziej zmęczony.
Sorry, bo tak mi się nawarstwia jeden dzień, drugi, trzeci. Teraz wracam z próby do spektaklu Teatru Telewizji. Bodo Kox reżyseruje. Dziś mieliśmy spotkania z Klarą Bielawką i Adamem Woronowiczem. Kojarzysz Michała Walczaka, tego od Pożaru w burdelu? On napisał taką sztukę… Ale nieważne. No więc tak, jestem zmęczony, a jeszcze czeka mnie dentysta. Miałaś kiedyś wyrywany ząb?

Raz, wieki temu.
A jaki numer?

Szóstkę.
A mnie czeka siódemka.

 

 

Boisz się.
Nie, ale strasznie nie lubię cierpień. Unikam wszelkiego rodzaju bólu fizycznego, ale to chyba jest normalne, prawda? Poza masochizmem, kiedy to przekształcasz naturalny impuls w inny i szukasz w bólu przyjemności. Ale ja osobiście trzymam się od tego z daleka.

To teraz pytanie z zestawu Krystyny Jandy, dobrze?
Powiedz szczerze, Ty to wszystko wymyślasz, ściemniasz z tymi pytaniami?

Jaki smak ma spełnienie?
Nie mam pojęcia i pewnie jeszcze długo się nie dowiem. Jest za wcześnie. Jestem za młody, żeby to wiedzieć. Słowo, nie kryguję się teraz. Mogę się wypowiedzieć ewentualnie na temat satysfakcji, OK? Satysfakcja trwa tyle, ile wypalenie papierosa. Ani chwili dłużej.

Właśnie, podobno rzuciłeś palenie?
Tak.

Teraz sto tysięcy Twoich fanek rzuci romans z wiśniowymi djarumami, które lubiłeś. Dziękuję w ich imieniu. I w ogóle dziękuję.
Czekaj jeszcze, a co ten Warlikowski powiedział o Bogu?

Jest ktoś wychowany w świecie, w którym jest Bóg, a przynajmniej dziesięć przykazań, i wikła się w tym, co zaszczepiono mu w dzieciństwie, próbuje sprostać przykazaniom i społeczeństwu, które jest urządzone według tego ładu. Powoli ten ład jednak zaczyna ustępować chaosowi wewnętrznemu, który też jest prawdziwy, a przede wszystkim po prostu jest i nic z tym nie można zrobić. W ten sposób powstają sytuacje konfliktowe, w których nie można już dalej sprostać wyhodowanemu wyobrażeniu o sobie. Społeczeństwo cały czas jest tak naprawdę odwrócone plecami do dzisiejszych problemów. One wylewają się już tak jak z puszki Pandory, a my wciąż próbujemy tego nie zauważać.
To prawda. Życie w poczuciu grzechu to domena naszego społeczeństwa, przesłania prawdziwy obraz rzeczywistości, zarówno tej zewnętrznej natury świata, jak i wewnętrznej natury człowieka. Zamiast zastanawiać się nad tym, kto się od nas odwrócił, zobaczmy, co się wokół nas naprawdę dzieje i reagujmy.

Wokół jest chaos i tak jak mówisz, wieczne poczucie winy za grzechy. Czy w tym wszystkim odważyłbyś się – bo w tym kraju wymaga to odwagi – zagrać kobietę?
Oczywiście, że tak! W moim rozumieniu na pierwszym miejscu nie jest płeć, upodobania czy poglądy bohatera, którego mam przedstawiać, ale jego droga, można by powiedzieć, wewnętrzna. Innymi słowy: o czym jest opowieść mojego bohatera i w jaki sposób ja ją rozumiem. Reszta to jedynie warunki zewnętrzne, które oprócz wyrazu artystycznego są absolutnie mniej ważne i przede wszystkim zmienne. Dlatego też lubię, jeśli mówimy o rolach kobiet granych przez mężczyzn, film Tootsie. Głównie z tego powodu, że w tym filmie to cel uświęca środki i bohater używa przebrania w swoim bardzo konkretnym dążeniu, czyli staje się kobietą, żeby móc przejść swoją osobistą drogę. Prawdziwym jego motorem jest natomiast walka o przetrwanie, oczywiście w bardzo dużym skrócie mówiąc. Czyli przebranie się nie jest celem samym w sobie. To powoduje, że ta postać nie ma w sobie obciążenia, które aktor jak i widz muszą utrzymać przez cały film, żeby wierzyć postaci. Przyznam, że nie widziałem zbyt wiele filmów o tematyce gender, więc wolałbym nie wypowiadać się obszerniej na ten temat. Pracowałem natomiast z kobietami reżyserkami.

I…
Muszę powiedzieć, że były to dla mnie bardzo pozytywne doświadczenia. Niedawno skończyliśmy kręcić film Córki dancingu w reżyserii Agnieszki Smoczyńskiej. Kiedy przeczytałem scenariusz, byłem bardzo sceptyczny wobec tego projektu, natomiast spotkanie z reżyserką skłoniło mnie ostatecznie do wzięcia udziału w tym filmie. Biła od niej, jak od większości kobiet w męskim biznesie, znamienna siła i determinacja. Podziwiam te cechy, jak i umiejętność zachowania pewnej czystości intencji twórczej. Tymczasem psychika mężczyzny, zwodzona przez różnego rodzaju pokusy, często traci to nadrzędne i najważniejsze dążenie, jakim jest osobista wypowiedź artystyczna. Przynajmniej ja mam takie obserwacje. Dlatego też pomyślałem, że przybliżenie się w tej sesji do roli kobiety w paradoksalny sposób może ożywić pewien męski pierwiastek we mnie, który – zdaje się – kobiety opanowują coraz lepiej we współczesnym świecie. Chciałem podziękować redakcji Lavie Magazine, że zdecydowała się na taką sesję. Pojawiały się głosy, czy to nie za odważne, zbyt pojechane, bo przecież trzeba pamiętać, w jakim kraju żyjemy… Uważam, że z takim podejściem będziemy tkwić w klinczu zdławionej przez fikcyjną cenzurę niemocy twórczej. Poza tym, niech ten co nie ma grzechów, hejtuje.|

 

Jakub Gierszał:
(…) lubię sobie co jakiś czas, szczególnie po jakimś intensywnym zawodowym okresie, zniknąć i mówić, że nie mam zasięgu (śmiech).

 

 

Suchy prowiant dla udajacych się tam, gdzie nie ma zasięgu
© Yeko Photo Studio/www.fotolia.com
Co?
Dowolne pieczywo pszenne, żytnie lub mieszane, wiktuały, które akurat są w lodówce: szynka, ser zółty, hummus (pasta z ciecierzycy i sezamu), pomidor, ogórek, sałata, roszponka, masło.
Jak?
Chleb pokroić w kromki, kajzerki przekroić na pół, posmarować masłem lub hummusem, ułożyć na nim dostępne wiktuały w dowolnej konfiguracji. Pamiętać, by białko pojawiało się w towarzystwie świeżych warzyw. Kanapki zawinąć w papier. Zapakować do chlebaka.

 

Makijaż i fryzury: Agnieszka Hodowana. Dziękujemy Wydziałowi Rzeźby Akademii Sztuk Pięknych, Wybrzeże Kościuszkowskie 37 w Warszawie za udostępnienie wnętrz do sesji. A także dziękujemy Kaisu Almonkari za pomoc w realizacji sesji.