To my – Ola i Kuba, duet gitarowo-fortepianowy, jedyny w Polsce i jeden z nielicznych na świecie. Opowiemy historię o miłości, dźwiękach i pewnym lockdownie.
Jakub Walicki: Zaczęło się od kradzieży telefonu. Wracając późnym wieczorem z Akademii Muzycznej, zostałem napadnięty i miałem do wyboru: telefon albo gitara, a miałem w futerale Teryksa odebranego niedawno z Moguncji. Bez zastanowienia oddałem telefon. Miałem z Olą umówione spotkanie następnego dnia, bardzo mi zależało, żeby to ona właśnie akompaniowała mi na recitalu, ale straciłem wszystkie numery, w tym jej.
Aleksandra Popiołek-Walicki: I poruszyłeś niebo i ziemię, żeby ten mój numer odnaleźć. Umówiliśmy się na próbę. Od razu zaiskrzyło. Rozumieliśmy się bez słów. Każde ritenuto, wspólne wejścia po fermatach, nic nie musieliśmy ustalać, grało się samo.
J.W.: Postanowiliśmy wykorzystać to zrozumienie bez słów i zaczęliśmy przygotowywać wspólny repertuar. Okazało się, że praktycznie nie ma utworów na taki specyficzny skład. Gitara jest instrumentem dużo cichszym od fortepianu, w historii muzyki bardzo długo uznawano, że w takim połączeniu fortepian przykryje swoim wolumenem brzmienia gitarę. Zaczęliśmy więc pisać do kompozytorów na całym świecie, pytając czy kiedykolwiek napisali coś na taki skład albo, czy napiszą dla nas.
A.P.-W.: Zaczęły napływać informacje od różnych twórców, że napisali, ale nikt jeszcze tego nie zagrał, więc schowali do szuflady i tyle. Nazbierało się tych utworów trochę, każdy inny. Poszukiwania wypełniały nam dzień, potrafiliśmy spotkać się o ósmej na poranną kawę i szukać kompozycji, które by nam odpowiadały. Tak wyklarował się kierunek, w którym obydwoje chcieliśmy podążać – z jednej strony grać muzykę współczesną, z drugiej tworzyć transkrypcje utworów już istniejących, aranżować je na nasz skład.
J.W.: A te kawy stały się naszą tradycją. W pewnym momencie zachciało nam się je pić we wspólnej kuchni – okazało się, że tak samo jak bez muzyki klasycznej, nie mogliśmy również żyć bez siebie.
A.P.-W.: Już jako para zaczęliśmy podróżować, zdobywać nagrody na konkursach, dawać koncerty. I to wspólne poznawanie świata było i jest fantastyczne.
J.W.: Ola jest mistrzynią „utykania” koncertów. Zajmuje się planowaniem naszych występów i potrafi zaskoczyć mnie rano tekstem: W środę pojechalibyśmy do Warszawy zagrać koncert, w czwartek wieczorem mielibyśmy samolot do Frankfurtu, w piątek jeszcze koncert koło Pizy, wypijemy włoską kawkę i wracamy do Wrocławia, dobrze? Czasem jestem tak zaskoczony tymi pomysłami, że zgadzam się, żeby zobaczyć, czy damy radę.
A.P.-W.: Zawsze dajemy radę. I nie ma co ukrywać – uwielbiamy taki styl życia.
J.W.: Zdarzają się wpadki. Nagminnie zapominamy strojów na występy. Raz wracaliśmy sto kilometrów, bo zorientowaliśmy się, że nie wzięliśmy ubrań.