Za niewysokimi zabudowaniami Betlejem biegnie nieprzekraczalna przez wieki granica. Między znanym a nieodkrytym. Między dobrem a złem. Między nowym a starym. Granica dwóch światów!

 

Tekst: Marcin Hołota
Zdjęcia: Michał Sujka

 

Gdy staję na atlantyckim brzegu Betlejem, za plecami zostawiam Europę. By dostrzec horyzont, muszę zmrużyć oczy, bo promienie słońca nadal śmiało igrają z falami oceanu. Het za wypatrywaną linią stoi Nowy Świat, z monumentalnymi wieżowcami Nowego Jorku, gorącą Kubą i trawiastą Patagonią. Nie ma tam zaś miotających ogniem smoków, wielogłowych potworów i barbarzyńskich monstrów o niewyśnionej fizjonomii. Dziś to niemal pewne, ale wyobraźnia piętnastowiecznych mieszkańców Europy podpowiadała, że za widnokręgiem, który dostrzegam, może żyć już tylko wcielenie zła.

Brama nowego świata
Ileż odwagi musiał więc mieć Bartolomeo Diaz, gdy upalnego sierpniowego dnia roku pańskiego 1497 odbijał od wybrzeży portugalskiego Belém, by po niemal pół roku żeglowania przekonać się nie tylko, że za horyzontem nie ma diabelskich upiorów, ale przede wszystkim – że jest tam nowy świat. Diaz opłynął wybrzeża Afryki i dotarł do przylądka, który szybko okrzyknięto Przylądkiem Dobrej Nadziei. Jego śladami podążył bowiem Vasco da Gama, odkrywając morską drogę do Indii.
Portugalskie Betlejem, czyli w dosłownym tłumaczeniu Belém, to dziś dzielnica Lizbony. Wówczas było bramą nowego świata. Tędy do Europy dotarły ziemniaki, pomidory, kukurydza, kakao i tytoń. Tu rozładowywano afrykańską kość słoniową, chiński jedwab i brazylijskie złoto. Część zdobytych bogactw król Manuel I postanowił przeznaczyć na budowę Klasztoru Hieronimitów. Od szesnastego wieku po dziś dzień stoi więc na środku Belém, swoim kunsztownym zdobieniem w oryginalnym stylu łączącym gotyk z renesansem, i imponującymi rozmiarami przypomina o potędze tamtej Portugalii. Pełni więc rolę mauzoleum narodowej pamięci.

Z Hiszpanii nie będzie dobrego małżeństwa
Tamta Portugalia sięgała Brazylii, Mozambiku, Angoli, Gwinei Bissau, Wysp Zielonego Przylądka, Wyspy Świętego Tomasza i Książęcej oraz Timoru Wschodniego. – Jesteśmy ciekawi ludzi, to zapewne pchnęło nas ku wielkim odkryciom – mówi Ze, stawiając przede mną kufel piwa. Na oko chwilę przed pięćdziesiątką, żwawo porusza się za barem, szybko przechodząc też między portugalskim i angielskim. W ciągu godziny przedstawi mnie kilkunastu przyjaciołom, a gdy kolejnego wieczoru raz jeszcze zahaczę o jego lokal ukryty w wąskiej uliczce dzielnicy Bairro Alto, będę przez wszystkich żywiołowo witany jak stary, dobry znajomy.
– Jesteśmy zupełnie inni niż Hiszpanie. Tak samo spontaniczni i radośni, ale zawsze szczerzy w swoich zachowaniach – wyjaśni mi Ze. Z Hiszpanii nie będzie dobrego małżeństwa i dobrych wiatrów – tak portugalskie przysłowie podsumowuje trudne relacje sąsiedzkie, podobne trochę do tych, które łączą, czy raczej dzielą, Polskę z Rosją. Porównań portugalsko-hiszpańskich zakosztuję w Lizbonie wiele. Choćby języki. Ponoć podobne i oba narody potrafią się porozumieć, ale jednak portugalski fonetycznie twardszy, a nawet szeleszczący głoskami jak polski. – Ależ nie ma żadnego języka hiszpańskiego! – poprawi mnie José, gdy zaproszę go po pracy do swojego stolika. Spotykamy się przypadkiem. Ja właśnie obserwuję zachód słońca nad Lizboną, on przycupnął pod drzwiami pobliskiego kościoła, by miksować muzykę klasyczną z elektroniką. – Hiszpania to zbiór kilku różnych narodów, którym od wieków przewodzą Kastylijczycy. Najchętniej w federacji widzieliby też Portugalię. Nie potrafią zrozumieć, że jesteśmy odrębnym krajem – oburza się.

Dona płaci José uśmiechem
José ma dredy, kolczyk w nosie i wałęsa się po mieście ze swoim czarnym labradorem. Ukończył szkołę teatralną, ale wybrał życie ulicznego grajka. W Lizbonie to praca niemal całoroczna. Poza kilkunastoma deszczowymi dniami w porze zimowej, kloszardzi zawsze mogą tu liczyć na słoneczną aurę. – W ostatnią niedzielę zebrałem 70 euro – José chwali się, ale szybko zaznacza, że największą przyjemność sprawiają mu uśmiechy przechodniów.
Gdy jeszcze przed chwilą grał pod drzwiami kościoła, minęła go nobliwa, odziana w czerń Portugalka. Nie przymierzając siedemdziesiąt lat i metr sześćdziesiąt. Stanęła przed José, z niemą ciekawością spoglądając, jak brzmienie klasycznej gitary łączy z utrwalonymi w syntezatorze dźwiękami trzeszczących drzwi czy rozbijających się o krawężnik kropel deszczu. Nakłada na siebie, zderza, tworzy pogłosy. Muzyka to dziwna, odważna, nowa. Tworzona na żywo w drzwiach kościoła, którego monumentalizm jest pomnikiem dla historii portugalskiej świętej inkwizycji, mieczem i płonącymi w całym kraju stosami rozprawiającej się z każdym, kto choć przez chwilę śmiał poddać w wątpliwość którykolwiek z katolickich dogmatów. Czasy jednak się zmieniają. Odziana w czerń babcia, tu zwana doną, szerokim uśmiechem i serdecznym machaniem ręki płaci José za jego twórczość, tak jak on sam lubi najbardziej, i rusza w dalszą drogę.

Domki z kolorowych klocków
Całe centrum Lizbony pokryte jest wąskimi uliczkami, strzeliście pnącymi się ku górze. Przy nich przez wieki budowano niewysokie domki. Jeden przy drugim. Fasady tych bogatszych zdobiono azulejos, kwadratowymi glazurowanymi kaflami o różnych barwach i wzorach, których wyrobu Portugalczycy nauczyli się od Arabów. Gdy dziś z brzegu rzeki Tag spogląda się na położone centralnie dzielnice Baixa, Chiado czy Bairro Alto, ma się wrażenie, że ktoś posklejał ze sobą mnóstwo kolorowych klocków. Widok piękny, ale życie nie należy tu do łatwych. – Do lekarza, na zakupy, w odwiedziny do znajomych. Zawsze pod górę lub w dół. Trzeba mieć silne nogi, a przecież dookoła mieszka mnóstwo starszych ludzi – mówi Matilde.
Jak sama przyznaje, ma szczęście, bo nieopodal kursuje tramwaj, którym codziennie dociera do pracy. Tramwaj to nazwa trochę na wyrost. Bo choć ma jeden wagonik, ze strasznym piskiem szyn pokonuje jedynie pięćset metrów w górę i w dół, w tę i z powrotem. Po przeciwległej stronie miasta tę samą funkcję spełnia miejska winda. Elevador de Santa Justa oddano do użytku w 1902 r. Ma czterdzieści pięć metrów wysokości i pozwala zaoszczędzić kilka kilometrów w drodze z centrum do Chiado. Tyle, że dziś jest tak popularną atrakcją turystyczną, że na przejażdżkę trzeba w długiej kolejce czekać nawet godzinę. Dla lizbończyków winda stała się więc bezużyteczna.

Od jajka wszystko się zaczęło
Matilde kładzie przede mną kiszone oliwki i pyszny krowi ser. Energiczna, drobna blondynka. Ma czterdzieści kilka lat i wspólnie z mamą oraz dwiema siostrami prowadzi niewielką restauracyjkę, zagubioną wśród wąskich uliczek Baixy. Tu turyści nie zaglądają, gwar w środku zapewniają lokalni mieszkańcy. – Pracujemy tylko w porze obiadowej. Maria z mamą na kuchni, a ja z Anną na sali i za barem – tłumaczy, sprzątając stolik po poprzednich biesiadnikach. Do lokalu ciągle wchodzi ktoś nowy, a wymiany serdeczności nie mają końca. Goście są tu niczym domownicy. Przez przeszklone drzwi podglądam, jak wchodzą do kuchni, całują donę, żartują, zaglądają do garnków. Na węglowym grillu dochodzi właśnie dorodny dorsz, który dopłynął do Portugalii za czasów kolonialnych z Nowej Fundlandii i ma tu niemal godność ryby narodowej. Myli się jednak ten, kto sądzi, że portugalska kuchnia stoi owocami morza. Honorową rolę pełnią wszak słodkości. – Nie wyjeżdżaj z Lizbony, dopóki nie spróbujesz pasteis – Matilde grozi żartując. To uformowana z francuskiego ciasta kokilka wypełniona masą jajeczno-budyniową i oprószona cukrem, który opalono ogniem. Jajko jest tu jednak najważniejsze, od niego wszystko się zaczęło. Portugalscy winiarze przez lata do klarowania trunków używali bowiem białek, żółtka oddając żeńskim zakonom. Dzięki temu mniszki doskonaliły sztukę cukierniczą, doprowadzając ją do perfekcji. Szacuje się, że w całej Portugalii wyrabia się ponad dwieście deserów niespotykanych nigdzie indziej na świecie. Nawet najmniejsze miejscowości mają swoje lokalne specjały.

Saudade w duszy gra
Najlepsze pasteis pochodzi ponoć z Belém, czyli tutejszego Betlejem. By skosztować, wracam do miejsca, w którym wszystko się zaczęło. – Pragniemy kontaktu z innymi ludźmi, bo dzięki nim weselejemy. Gdyby nie to, zatopilibyśmy się w swoim smutku – przypominam sobie słowa Ze, barmana z Bairro Alto, gdy na wybrzeżu dostrzegam dziesiątki osób w zadumie spoglądających w kierunku Nowego Świata. Portugalczycy ten stan narodowej duszy nazywają saudade. To tęsknota. Za przeszłością. Przemijaniem. Pięknem. Najdoskonalszą jej ilustracją stało się fado. Codziennie po dwudziestej ta rzewna muzyka wylewa się z setek restauracji i bistr na ulice lizbońskiej Alfamy. Dokładnie w te same portowe zakamarki, w których niegdyś prawo stanowili nożownicy, marynarze i sutenerzy. Silne męskie i kobiece głosy przy akompaniamencie klasycznych gitar opowiadają o losach małego narodu, który spychany przez silnego sąsiada ku oceanowi, wyruszył w poszukiwaniu nowego lądu. A gdy go odnalazł, starał się zaprzyjaźnić z miejscowymi.
(– Myśmy nawet nie umieli kolonizować – śmiał się grajek Jose, przypominając, że Portugalczycy na podbijanych ziemiach musieli mieszać się z lokalną ludnością, bo byli zbyt mało licznym narodem, by sprostać wyzwaniom konkwisty). W pieśniach z Alfamy pobrzmiewa historia utraconej wielkości, ale i wolności odebranej Portugalczykom na dziesiątki lat przez faszyzujące rządy Antonio Salazara. Fado to dosłownie los. Los otwartych na świat i ludzi Portugalczyków, którzy nad atlantyckim brzegiem Betlejem wypatrują nowych horyzontów. |