Pewnego dnia w 2002 roku dziennikarka Bogna Świątkowska, zwana matką chrzestną polskiego rapu, spojrzała na plac Trzech Krzyży w Warszawie i doznała olśnienia. Od tego zaczęła się fundacja Bęc Zmiana, wspierająca rozwój współczesnej kultury i przestrzeni publicznej.

 

Tekst: Przemysław Bociąga
Zdjęcia: Commons

 

Po co nam dziś miasto?
Musimy się zgodzić, że relacje społeczne i wymiana, która następuje w przestrzeni miasta, jest wartością. Jeśli tak spojrzymy na miasto, to jest ono cenne. Nie chodzi mi o wspólnotę rozumianą jako współdzielenie własności. Chodzi raczej o to, że miasto jest terenem wspólnym, spiętym gęstą siatką relacji międzyludzkich. Wartością jest więc właśnie to, co nas zarazem męczy.

Sąsiad z wiertarką w sobotę rano, psy szczekające na klatce…
Wszystko to jest jednocześnie czymś, po co w mieście jesteśmy. Miasta powstały jako takie wielkie skupiska ludzi, bo miasto dużo rzeczy ułatwia. Oddajemy część naszej wygody, świętego spokoju i ciszę za oknem, właśnie za to bezpieczeństwo mieszkania w gęstej siatce ulic i mieszkań ustawionych jedno nad drugim.

Na tym etapie takiego wywiadu zawsze jest wzmianka o tym, że można pożyczyć szklankę cukru od sąsiada.
W dzisiejszych czasach ludzie, mieszkający blisko siebie, nie znają się.

A szklankę cukru prędzej zamówią przez Uber Eats.
Tak. I wydaje mi się, że to nie o to chodzi. Socjolog prof. Marek Krajewski, który bardzo wnikliwie bada różne powiązania, którym podlegamy w mieście, mówi o tym, czym jest przyjemność bycia w mieście. Jest ona związana z poczuciem pewnego rodzaju władzy i możliwością decydowania o tym, co będę robił(a), jakiego rodzaju wyborów mogę dokonać. I kiedy mnie pytasz, co może z tym wszystkim zrobić sztuka i dlaczego jest czynnikiem tworzenia miejskości w przestrzeni publicznej, to odpowiem, że jej rola polega na zwiększeniu dynamiki wymiany. Sztuka pojawia się w mieście i ma takie walory jak sztuczna palma Joanny Rajkowskiej czy jej Dotleniacz [instalacja na pl. Grzybowskim, przyp. red.].

Nie zapominajmy o Tęczy Julity Wójcik na placu Zbawiciela.
Tęcza zasługuje na osobny akapit. Joanna Rajkowska naprawdę wykonała ogromną pracę, żebyśmy lepiej zrozumieli nasze miasto. Zarówno palma [projekt artystyczny Pozdrowienia z Alej Jerozolimskich, przyp. red.], jak i Dotleniacz były takimi zdarzeniami, które przyspieszały nasze rozumienie miejskości i to, czym miasto może być dla nas – że nie jesteśmy bezsilni wobec ogromu materialnych oznak miasta – ulic, budynków, dworców. Bo czasem mamy poczucie, że my tylko przenikamy przez nie, a docelową przestrzenią jest mikroprzestrzeń naszego mieszkania, o którą dbamy i w której realizujemy nasze życia, żyćka właściwie. A tutaj nagle się okazuje, że interwencje w niezbyt spektakularnych, nawet niezbyt wygodnych, miejscach miasta pokazują, że miasto jest dla nas. To, jak będzie nam służyło, zależy od tego, jak je zobaczymy i jak będziemy umieli wykorzystać te wszystkie zalety i wady, którymi nas obdziela. O Tęczy chciałam powiedzieć trochę osobno z tego powodu, że ta bardzo ciekawa praca została niechcący barometrem głębokich podziałów społecznych i politycznych w Polsce.

Zdaniem Rajkowskiej to komplement, że lewicowe zrywy wyruszają spod Palmy i to jest najlepsze, co może spotkać artystę. Zawsze wydawało mi się, że może być coś lepszego, co może spotkać artystę, mianowicie ponadczasowość, którą implikuje apolityczność.
Moja perspektywa jest związana z potencjałem użytkowym sztuki, rozumianym jako użyteczność na wszystkich poziomach, na których jesteśmy w stanie funkcjonować, w tym także symbolicznym. Użytkowanie sztuki jest także potrzebne do tego, żeby produkować myśli, zdziwienia, wytrącać z przekonania o tym, że już wszystko wiesz i że twoje życie jest poukładane. Wierzę w to, chociaż nie jestem ani artystką, ani krytyczką sztuki. Jestem po prostu kimś, kto mieszka w mieście.

Jesteś prezeską fundacji Bęc Zmiana, to nie jest doświadczenie typowego użytkownika miasta.
Razem z Olą Litorowicz z fundacji Puszka robiłyśmy przez trzy lata jako Bęc Zmiana raport o placach Warszawy. Ciekawiło nas, jak ludzie robią użytek z przestrzeni placu, który jest miejscem wymiany informacji, wiedzy, towarów, energii międzyludzkiej. W Warszawie są dwa miejsca, które są najprawdziwszymi placami, choć administracyjnie nimi nie są. Pierwszym jest Patelnia, czyli wyjście z Metra Centrum, najlepiej zagospodarowana część rozległego obszaru, który się nazywa placem Defilad. A druga przestrzeń, która jest ewidentnie placem, to nadwiślańskie bulwary – całe miasto się tam spotyka, żeby odpocząć, odreagować i popatrzeć na siebie. Na placach możesz wyczuć, czym miasto jest. Jacy są jego mieszkańcy, jak się ubierają, poruszają, jak traktują dzieci i siebie nawzajem. Czy są uprzejmi, aroganccy, czy potrafią się ustawić w kolejce, czy nie. Widać jak na dłoni charakter, który tworzy nie architektura, ale relacje, tworzące skomplikowaną materię, jaką jest klimat miasta. I z tego powodu bulwary są najlepszym placem w Warszawie.

Czy my tego nie psujemy nadmiarem architektury?
W Warszawie na szczęście działa po prostu genialna koncepcja, która utrzymuje lewy brzeg jako ten bardziej cywilizowany i prawy jako dziki. Robi na mnie wrażenie, że w Bazylei, ludzie w drodze do pracy potrafią przepłynąć przez rzekę wpław; mają różne ułatwienia np. wodoszczelne worki na ubranie. Bo tak to sobie wymyślili, że mogą użytkować przestrzeń miejską właśnie w ten sposób. To nie mieszkańcy są dla miasta, tylko miasto jest dla mieszkańców. Jesteśmy w swoim naturalnym środowisku! To jest fakt, który uświadomiłam sobie 18 lat temu na placu Trzech Krzyży, który stał się podstawą Bęc Zmiany. Dzisiaj może nie brzmi oryginalnie, ale wtedy nie było swobody w wykorzystaniu miejsca w mieście. Nikomu nie przyszłoby do głowy, żeby położyć się na trawniku. Był jakiś wewnętrzny opór przed przestrzenią publiczną jako czymś… państwowym.

Główny argument: to już było! Stawiali rzeźby na osiedlach z wielkiej płyty. I co? Nie sprawdziło się!
Masz na myśli te modernistyczne ideały, które mówiły o tym, żeby uleczyć świat z fatalnych warunków mieszkaniowych i życiowych?

Żeby artyści służyli społeczeństwu! Zrobić biennale na przykład w Elblągu, a potem zostawić tam rzeźby…
…wytworzone wspólnie z robotnikami w fabryce. To piękna idea, która pokazuje, że można połączyć bardzo różne siły dla wspólnego dobra. Jak się później to dobro rozsmarowuje, to już inna sprawa.

Nadal nie widzę tu kasjerki z dyskontu, która ma tę pełną wolność korzystania z miasta. Spotkam ją najwyżej w najbardziej społecznym miejscu, czyli na bulwarach, bo latem wszyscy tam przychodzą.
To jest dokładnie to, co powoduje, że bulwary są placem: nie ma podziału ekonomicznego, klasowego. Nie ma bariery wstydu, że cię nie stać, nie możesz usiąść na krześle, bo ono jest zarezerwowane tylko dla tych, którzy korzystają z restauracji. Krzaki są dla wszystkich jak schodki na bulwarach.
Prowadziliśmy warsztaty nad Wisłą, żeby się dowiedzieć, czego jeszcze na tych bulwarach brak, by zaspokajały podstawowe potrzeby. Zależało nam na tym, żeby wskazać rzeczy podstawowe, na przykład szybkie przejście od jednego zacienionego miejsca do drugiego. Takie pomysły pojawiają się oddolnie z banalnego w sumie poczucia, że miasto jest moje, że mogę mieć na jego temat opinię i pewne oczekiwania. Postrzeganie miasta jako naturalnego środowiska jego mieszkańców to w XXI wieku trend globalny.

Wydaliście Kapitalizm Kacpra Pobłockiego, który pisze, że wszyscy lada chwila będziemy mieszkać w miastach. To forma oswajania przyszłości?
Celem Bęca jest wyczucie zjawisk, których pierwsze oznaki już widać, ale nie są jeszcze rozpoznane i nazwane. Można je wyczuć, ale to uczucie jest na tyle nienaukowe, nieracjonalne, że wypada z perspektywy zainteresowań nauki. Bardzo dużo rzeczy istotnych dla rozwoju i przyszłości miasta wydarza się w relacjach międzyludzkich.

Bardzo racjonalne spojrzenie mówi na przykład…
…o śmieciach. Przecież my nigdy nie ogarniemy zero waste w tym mieście!

W żadnym mieście tego nie ogarniemy. To jest poza naszym zasięgiem.
Niderlandy mają tu bardzo duże osiągnięcia. Są zatem istoty ludzkie na planecie Ziemia, którym się to udało.

Mój ulubiony argument: to się w Polsce nie sprawdzi.
No tak, my jesteśmy inni.

W sklepie Bęc Zmiany na Mokotowskiej jest proporczyk z napisem Fajny człowiek jak na Polaka.
Trochę chcę nie wierzyć w to, że się w Polsce nie da. Myślę, że to jest dla nas obraźliwe i że to jest taki mechanizm usprawiedliwiania się. Selekcja śmieci to trudna sprawa. Ale jest powód, dla którego musimy to robić.

Altany śmietnikowe na osiedlach nie mieszczą teraz wszystkich pojemników, ale nikomu nie przychodzi do głowy, żeby przeznaczyć je pod konkretne rodzaje odpadów, a nie pod przypisanych im mieszkańców. My musimy mieć swoje.
Joanna Erbel nazywa to wyjściem poza skansen własności.

Slogan.
Jednak brzmi dobrze. W tych skomplikowanych czasach własność nie daje rozwiązań wszystkich problemów. Daje za to poczucie złagodzenia niepewności.

Komu trzeba zabrać miasto, żeby ktoś mógł je odzyskać? Miasta powstały z nierówności. Kiedy się pojawiły, powstała idea gromadzenia nadwyżek, nad którymi jedni sprawowali władzę, pozbawiając jej innych.
Paradoksalnie uroda miasta polega też na tym, że są te nierówności. Jest awans lub dewans i w ten sposób można oceniać sukces życiowy. Tylko w środowisku nierówności jest to możliwe.

Jeżeli ja zyskuję przestrzeń, ktoś musi ją tracić. Mark Twain powiedział podobno: Kupujcie ziemię, już jej nie produkują.
Nowe spojrzenie na to, jak można współdzielić mieszkania, zaprzecza temu stwierdzeniu. Najciekawsze nowe idee wychodzą poza dogmat sumy zerowej.

Powiedzmy, że mieszkam w Wiedniu. Z mieszkania z kuchnią przeprowadzam się do nowego modnego mieszkania w cohousingu ze wspólną kuchnią. Straciłem kuchnię.
(śmiech) W polskim rozumieniu! Dwa razy zyskujesz: masz większe mieszkanie, bo twój nowy pokój jest wielkości całego starego mieszkania i zyskujesz wielką kuchnię, w której w dodatku masz sąsiadów.

Jest jeden problem: nie jest moja.
Bo co? Chcesz mieć tam swoje śmieci? Brud swój? Herbatkę swoją?

Chcę ją mieć tylko przez siebie zaśmieconą i bez przypalonych blach w piekarniku.
Groza, groza! Dobra, rzeczywiście do tego cię nie przekonam, bo perspektywa przypalonych blach w piekarniku mnie także przeraża. Nie możemy jednak zakładać, że wszystkim pasuje to samo.

Tradycyjne w Polsce pojęcie wolności to wolność od miasta, od sąsiadów.
Funkcjonują obok siebie pokolenia, które mają różne priorytety, dające im poczucie bezpieczeństwa. Pokolenie, które przeżyło kolektywizację i traumę związaną z tym, że nie można było posiadać. I pokolenie, które nie chce niczego posiadać, bo nie ma żadnej traumy. Nie chce oddać się w niewolę kredytu na najbliższe kilkadziesiąt lat.

Może to pokolenie nie doświadczyło niestabilności?
Wszyscy doświadczamy niestabilności w nadmiarze, tyle że jest rozproszona w różnych sferach: ekonomii, polityce, ekologii. Mamy natychmiastowe media i wiedzę o każdym najmniejszym fakapie w najmniejszej dziurze na świecie. To się składa na taką sumę niepokojąco niepomyślnych zwrotów akcji w historii ludzkości, jakiej nasi dziadkowie chyba by nie znieśli. I ludzie naprawdę nie są w dobrym humorze, mówiąc oględnie.

Ostatnim takim zwrotem akcji jest wirus, a ty chcesz nas wypychać w przestrzeń publiczną.
To jedno z wyzwań, które jest przed ludźmi: wirusy czy nieznane nam jeszcze powody, dla których ludzie powinni się bardziej nie spotykać niż spotykać. Ale to właśnie jest ciekawe w myśleniu o miastach, żeby wyobrażać sobie możliwe scenariusze zaopatrzone w narzędzia, np. rozwiązania architektoniczne, które umożliwiają skuteczne funkcjonowanie miasta w sytuacji, w której publiczne zgromadzenia nie będą możliwe. Koronawirus pokazuje, że nagle dzieje się coś, co zakłóca system. Moim zdaniem nie jest to gra o sumie zerowej. To gra, której reguły mogą być zmieniane w sposób nieoczekiwany, szybki. Pozbawienie się możliwości wpływu na te reguły jest rezygnacją ze swojego prawa do miasta. Dlatego to ­­tak pojemny, trudny, a jednocześnie fascynujący temat, bo nie ma prostych odpowiedzi. Dzisiaj wszyscy chcą, żeby wszystko było jasne. A mnie się podoba, że jest tak dużo rzeczy niejasnych. |

Bogna Świątkowska – Polska dziennikarka i promotorka kultury, w latach 1999-2002 redaktorka naczelna miesięcznika Machina. Prowadziła pierwsze w Polsce audycje o muzyce hip-hopowej, stąd nazywana często matką chrzestną polskiego hip-hopu. Obecnie prezeska założonej przez siebie Fundacji Nowej Kultury Bęc Zmiana.