Biały/szary/nijaki (niepotrzebne skreślić) mur stopniowo pokrywa się kształtami, kolorem, treścią, symbolami, znaczeniami… Ręce graficiarza operują z chirurgiczną precyzją farbami w sprayu i pędzlami. Przestrzeń publiczna nabiera nowego znaczenia. Graffiti ma się w Nowym Jorku naprawdę dobrze, choć 40 lat temu pełni zwątpienia artyści pisali przy swoich dziełach: „(…) now we wonder if graffiti will ever last…???????”
Tekst i zdjęcia: Sylwia Ogrodniczak
W hołdzie Charliemu Parkerowi
Przez lata mieszkania w Nowym Jorku nie udało mi się osobiście poznać żadnego graficiarza, więc trudno mi zweryfikować legendy, kiedy tak naprawdę graffiti oficjalnie powstało. Wyczytałam, że pierwsze w Nowym Jorku graffiti powstało w 1955 roku po śmierci wybitnego jazzmana – Charliego „Birda” Parkera. Napis brzmiał: Bird Lives. I dopiero na sam koniec lat 60. sztuka ta pojawiła się w mieście ponownie. W Filadelfii, w roku 1969 mówiono o śmiałku, uczniu liceum, Cornbreadzie, znakującym mury farbą, by zwrócić na siebie uwagę dziewczyny, która bardzo mu się podobała. W którą z tych wersji byśmy nie uwierzyli, jedno jest pewne: graffiti wyrażało emocje twórcy, „wchodziło” na mury i nie dało się nie zauważyć miejskiej publiczności. To dopiero był ekshibicjonizm!
Mury chłonące każdą myśl
W latach 70., kiedy Nowy Jork był o wiele brudniejszym miastem (tak, to możliwe) i borykał się z wysokim poziomem biedy i przestępczości jego mieszkańców – młodzież szukała sposobów ekspresji swoich frustracji. I tak to się zaczęło. W filmie dokumentalnym z 1976 roku Watching my name go by, młodzi ludzie otwarcie przyznają, że tworząc graffiti, uwielbiają uwieczniać swoje imię. Jakby krzyczeli: To ja, to moje dzieło! W czasach, w których żaden nastolatek nie chodził z komórką w kieszeni, integracja z rówieśnikami odbywała się na ulicy, i jeśli mieszkało się w dzielnicy pełnej szarych przygnębiających murów – puszka aerozolu gotowa do natychmiastowego użycia była szybkim i prostym sposobem na pozbycie się nadmiaru energii, złości i brzydoty. Kiedy starsze pokolenie nie słuchało cię zbyt uważnie, mury chłonęły emocje, frustracje, całe frazy – często społecznie niewygodne. Puszka farby pozwalała realizować najodważniejsze fantazje. Artyści podpisywali się najczęściej pseudonimem, umieszczając obok numer bloku albo ulicy, przy której mieszkali. Dokument Manfreda Kirchheimera z 1981 roku Stations of the Elevated porusza sceną, w której grupa nastolatków, stojąc na stacji, chłonie wzrokiem przejeżdżające wagony metra pokryte na całej powierzchni graffiti. Poddają je rzeczowej ocenie: podoba mi się/nie podoba, ten wagon znam/nie znam. Graffiti stanowiło ważną część miejskiej rzeczywistości i funkcjonowało jak mobilne manifesty. Wagony niosły przekaz artystów przez całe miasto, nie pozwalając o nim zapomnieć i pobudzając nowojorczyków do stawiania sobie egzystencjalnych pytań. A ocena wartości artystycznej? Jak to bywa przy ocenianiu sztuki – zdania były podzielone. Ciekawostka: graficiarze skopiowali ukradziony konduktorowi metra klucz i dzielili się nim między sobą. Dawało im to łatwy dostęp do unieruchomionych w zajezdniach wagonów, które z lubością pokrywali „głosem pokolenia”, wewnątrz i na zewnątrz. Szacuje się, że w pewnym momencie było ponad… 150 kopii jednego klucza w Nowym Jorku.
The Institute of Higher Burnin czyli wychodzenie z undergroundu
5 Pointz: The Institute of Higher Burnin, tak szumnie nazywano kiedyś pofabryczny kompleks budynków na Queens, który z czasem stał się miejscem kultowym dla oficjalnie uznanych artystów graffiti. Szacunek dla sztuki spowodował, że ówczesny właściciel budynku, Wolkoff, zezwolił firmie nagraniowej, która tłoczyła tam płyty i drukowała okładki, na pokrycie obiektu graffiti artem. Jest rok 1993. Przedstawiciel firmy nagraniowej, Pat Di Lillo, stawia artystom warunki: na budynkach 5 Pointz nie wolno malować wizerunków nawiązujących do symboliki gangów, a sąsiednie obiekty mają pozostać nietknięte. W ten sposób Di Lillo chciał uciec od negatywnych konotacji graffiti i nadać im społecznie akceptowalne ramy. Budynek przez wiele lat imponował jakością i przekazem namalowanych na nim dzieł, był tłem dla licznych produkcji filmowych i pojawił się w wielu teledyskach (m.in. Joss Stone, duetu Mobb Deep). Nazwany przez Jonathana Cohena, też graficiarza, 5 Pointz (od nazw 5 administracyjnych obszarów Nowego Jorku), stał się ostatecznie miejscem konfliktów – miasto chciało zburzyć budynek i zbudować osiedle. Wniosek o zachowanie tego miejsca jako ważnego obiektu współczesnej sztuki odrzucono, argumentując, że „ta sztuka” ma mniej niż 30 lat, przez co jej wartość nie jest oczywista. Miasto zaakceptowało plany właściciela budynku, który zaplanował wyburzenie kompleksu i zamalował większość dzieł. Nawet interwencja Banksy’ego tutaj nie pomogła. Wtedy spadła lawina pozwów za jawne zniszczenie dzieł sztuki wybitnych artystów. Ostatecznie 5 Pointz przestało istnieć, nowo wybudowane budynki mieszkalne zostaną otwarte w tym roku. Co ciekawe – Wolkoff musiał zapłacić artystom w 2018 roku, zgodnie z wyrokiem sądu, kilkumilionowe odszkodowania. Dopiero one (!) potwierdziły status graffiti jako sztuki na pełnych prawach.
Z tęsknoty za matką
Aktualnie mekką fanów graffiti jest dzielnica Bushwick na Brooklynie i łatwo to poczuć już od wyjścia ze stacji metra przy Jefferson St. Okoliczne budynki w industrialnym stylu pokrywają naścienne malowidła wprowadzające na starcie miłą atmosferę. Legendarny nocny klub The House of Yes epatuje ciepłymi kolorami i grafiką w stylu lat 60. I dosłownie na każdym rogu ulicy wita przechodnia coraz to nowa, namalowana rzeczywistość. Bushwick to dzielnica, której barwnie pomalowane zabudowania sprawiają, że w godzinach wczesnowieczornych zjeżdża się tu hipsterka z innych dzielnic miasta. Liczne restauracje, bary, browar KCBC czy legendarna pizzeria Artichoke – wszystko tętni życiem i kusi imprezowiczów wzorami graffiti pieczołowicie namalowanymi przez grupę artystów z Bushwick Collective. Ta formacja powstała z… tęsknoty jej założyciela do mamy po jej śmierci. Joseph Ficalora dorastał na Bushwicku, ale jako dziecko nie bawił się na ulicach, bo nie pozwalała mu na to troskliwa matka. Gdy zmarła dość szybko po ciężkiej chorobie – Joseph szukał sposobu na ukojenie bólu po jej stracie. Nie przychodziło to łatwo. Podczas gdy wnętrza budynków zmieniały się, bo w dzielnicy powstawały liczne restauracje i sklepy, to na zewnątrz wciąż wyglądały tak, jak za życia jego matki. W akcie desperacji wpadł na pomysł, by zwołać artystów grafficiarzy i (chociaż sam nie nazywa siebie artystą) chwycić za farby w sprayu i zmierzyć się z tematem samemu. Pierwsze malowidła sprawiły mu wielką radość, postanowił więc kontynuować dzieło. To przyniosło mu autentyczne ukojenie umysłu. Autorami malowideł oglądanych podczas fascynującego spaceru ulicami Bushwicku są artyści z całego świata, m.in. Południowej Afryki, Rosji czy Brazylii. Nachos & Smithy, Buff Monster, Banksy, Blu, Shepard Fairey, Above, Roa, JR, Invader & Zevs – to tylko kilka nicków z listy znamienitych artystów zaznaczających swoją obecność w dzielnicy. Jej gospodarze mają nadzieję, że Bushwick będzie kiedyś równy renomą z Wynwood – dzielnicą Miami znaną z jednych z najlepszych graffiti artów w Stanach.
Estetyczne zrozumienie
Graffiti na dobre zagościło na murach wszystkich dużych miast na świecie. U podłoża jego przetrwania stoi przekonanie, że wybitni artyści niekoniecznie muszą znaleźć dla siebie miejsce we wnętrzach muzeów. Choćby taki Banksy, na którego punkcie jeden z brytyjskich dealerów sztuki oszalał do tego stopnia, że wykupił za 130 tysięcy dolarów fragment muru z pracą artysty i wypożycza go na artystyczne eventy. Graffiti stało się sztuką wysoce pożądaną i pozostaje mieć nadzieję, że ten, kto troskał się w autorskim wpisie graffiti sprzed prawie 40 lat, czy przetrwa ono jako zjawisko kulturowe – doczekał tego momentu i otrzymał odpowiedź wyczytaną z murów. |
Sylwia Ogrodniczak – zodiakalny wodnik, outsiderka, copywriter i publicystka (pisała do mediów polonijnych: Kurier Ateński, Mojanorwegia.pl). W latach 2017-2019 współpracowała z Polish Cultural Institute New York.
Miłośniczka kultury afroamerykańskiej. Mieszka w Nowym Jorku, gdzie oddaje się swojej pasji – słuchaniu i pisaniu o jazzie. Startuje ze swoim blogiem jazzova.com