O uzależnieniu od jazzu, ulubionych wykonawcach, historii Warsaw Summer Jazz Days i najnowszej edycji tego kultowego polskiego festiwalu jazzowego, powrocie Jazz Jamboree, kapeluszach i kolekcji płyt – Maciejowi Ulewiczowi opowiada Mariusz Adamiak.
Tekst: Maciej Ulewicz
Zdjęcia: Krzysztof M. Krawczyk
Warsaw Summer Jazz Days to bez wątpienia najważniejsza impreza jazzowa w Polsce. Mariuszu, już po raz 26. możemy uczestniczyć w festiwalu stworzonym przez ciebie na najwyższym poziomie. Od lat nie ma sobie równych. Podczas każdej edycji wielkie gwiazdy, najnowsze premiery, gorące nazwiska, fantastyczni muzycy. Jak ty to robisz, że co roku udaje ci się ściągnąć do Warszawy znakomitości jazzu, zarówno te już uznane, jak i właśnie wkraczające do czołówki międzynarodowej?
Wiesz, to taka mieszanina wielu elementów. Po pierwsze jestem fanem jazzu, interesuję się nim od wielu lat, posiadam wiedzę i śledzę uważnie rynek. Druga sprawa to moje kontakty, więc sprowadzenie każdego artysty, jakiego chcę, nie jest problemem. Ale główną kwestią są oczywiście finanse. Część artystów jest bardzo droga, no i tak naprawdę teraz festiwale jazzowe są finansowane głównie z pieniędzy ministerialnych lub samorządowych i trzeba trochę lawirować. Ale trzeba być uczciwym w tym, co się robi. Myślę, że przez tyle lat udowodniłem, że to opanowuję i dlatego festiwale się odbywają.
Zacznijmy od początków. Ja dojrzałem do jazzu dopiero po trzydziestce. Kiedy ty zacząłeś słuchać jazzu? Co było bezpośrednim bodźcem, który sprawił, że pokochałeś jazz? Jaka płyta, jaki artysta?
Chodziłem do liceum Batorego w Warszawie i cała szkoła snobowała się na jazz i prawie wszyscy chodzili na Jazz Jamboree. Będąc młodym chłopakiem, słuchałem oczywiście płyt rockowych i podobały mi się skrzypce w muzyce. Wyczytałem w czasopiśmie „Jazz” bodajże, że jest taki skrzypek jazzrockowy Jean Luc Ponty. Mój tata, który wrócił z zagranicy, przywiózł mi jego parę płyt, no i faktycznie odpadłem. Bo z jednej strony ten rockowy rytm, a z drugiej improwizacje i wolność, poza tym nigdy nie lubiłem wokalu w muzyce rockowej, zawsze wydawał mi się trywialny, no i wszedłem w tego Ponty’ego. Zacząłem słuchać też innych rzeczy. Miałem kilku niesamowitych „nauczycieli”, starszych ode mnie, od których ja, 16-letni chłopak, dostawałem kasety z nagranymi płytami jazzowymi. Miałem ich mnóstwo. Jeden z tych „nauczycieli” nagrywał mi głównie McCoy Tynera, i wtedy byłem jeszcze za młody i za głupi, żeby zrozumieć tę muzykę. Zostałem więc praktycznie do niego zmuszony, ale cenię McCoy Tynera do dzisiaj. Tak więc mój „jazzowy początek” był dość przypadkowy, ale tak jak sobie myślę teraz, że to było naturalne, bo nigdy nie lubiłem Beatlesów, nienawidziłem Rolling Stonesów i tak mam do dziś. Jeśli miałbym słuchać muzyki rockowej, to na przykład Prodigy, Marylin Manson – tak, ale Rolling Stonesów za Chiny Ludowe – nigdy!
Na czym polega twoja muzyczna intuicja? Jak zdefiniowałbyś swój gust muzyczny i czego od artystów jazzowych oczekujesz?
Jak wchodziłem w świat jazzu, starałem się słuchać wszystkiego, dawałem szansę wielu różnym odmianom, był nawet okres, że lubiłem jazz tradycyjny, ale zawsze skłaniałem się ku nowoczesności. Miałem możliwość kupowania jazzowych płyt za granicą – i posiadałem ich rzeczywiście dużo. Mój ojciec bardzo mi w tym pomógł. To niesamowite, był prawnikiem i ja miałem po nim, jak dorosnę, przejąć prawniczą schedę – i tak byłem chowany i przygotowywany do przyszłej kariery adwokata. Niestety jako młodzieniec pokazałem rogi i powiedziałem, że pójdę na geografię, a nie na prawo. To był początek lat 80. i ojciec mi sugerował, żeby kupić mi jakiś samochód i rozkręcić jakiś biznes, no bo po tej geografii to perspektyw żadnych wtedy na przyszłość nie było. No to synuś pojechał tym samochodem do Niemiec i wydał 10 tysięcy marek na walizkę płyt. Ojciec nic nie powiedział, jakoś się z tym pogodził. A dało to w rezultacie wymierny efekt, bo te płyty przydały się do Radia Jazz, które wiele lat później otworzyłem. Tak więc miałem wiedzę już jako młody człowiek o nowych trendach w jazzie, które do Polski nie docierały. Nie było tej muzyki ani w rozgłośniach radiowych, ani w ówczesnym, bardzo ortodoksyjnym piśmie „Jazz Forum”. Można powiedzieć, że przecierałem szlaki i próbowałem pokazywać polskiej publiczności zawsze coś nowego. Na przykład na pierwszym Warsaw Summer Jazz Days był Steve Coleman. Takie nazwiska jak John Zorn, Bill Laswell to dzisiaj wielkie gwiazdy. Taka łatka do mnie przylgnęła już przy Radiu Jazz, że Adamiak to taka awangarda jazzowa spod znaku właśnie Zorna.
Dlaczego 26 lat temu odbyła się pierwsza edycja Warsaw Summer Jazz Days? Dlaczego stworzyłeś ten festiwal?
Przejąłem wtedy Akwarium, zacząłem organizować koncerty gwiazd i przychodziły do mnie różne propozycje. Jazz Jamboree chyliło się ku upadkowi. Podam przykład: w Akwarium, małym klubiku na 100 osób, pewnego roku występowała wielka gwiazda światowego jazzu, Steps Ahead, a w Sali Kongresowej na Jazz Jamboree grał polski zespół imitujący właśnie Steps Ahead. Kuriozalne. Propozycji schodziło do mnie coraz więcej, nazwy umieszczałem w swojej kanciapie na ścianie i tak na to patrząc, zobaczyłem, że można zaprosić paru wspaniałych muzyków na trzy dni do Warszawy. I tak właśnie się stało. W 1992 roku powstała konkurencja dla Jazz Jamboree, czyli pierwsze Warsaw Summer Jazz Days. I tu znowu wracamy do mojego ojca, świętej pamięci, który, to niesamowite, po prostu dał mi kasę na pierwszy festiwal, poświęcając dorobek swojego życia. Oczywiście pieniądze wtedy się nie zwróciły, ale jak widać, mamy teraz 26. edycję festiwalu.
Pamiętasz, kto przyjechał na pierwszy festiwal?
Tak. Pierwszy festiwal zawsze się pamięta. Był kwartet Chicka Corei z Bobem Bergiem, Eddie’em Gomezem i Steve’em Gaddem. Po raz pierwszy do Polski przyjechał Modern Jazz Quartet, był John McLaughlin, Jack Bruce z zespołem.
Co odróżnia Warsaw Summer od innych polskich i europejskich festiwali jazzowych?
W pierwszych latach takich nazwisk na europejskich festiwalach po prostu nie było, czyli muzycy spod znaku Elliota Sharpa, Johna Zorna, Billa Laswella, Critters Buggin. Oczywiście ortodoksi jazzowi nie byli zachwyceni. Teraz jest już trochę inaczej, rynek jest nasycony, wszyscy się znają, jest dużo festiwali jazzowych i trudno utrzymać własną specyfikę, ale do dzisiaj zapraszam muzyków poszukujących, nowatorskich i cały czas eksperymentujemy. Nigdy nie dałem ciała, ale o zaufanie publiczności ciągle walczę.
W jednym z wywiadów w 2010 roku powiedziałeś, że boom na jazz się kończy. Czy jednak się nie pomyliłeś? Dlaczego tak wtedy powiedziałeś? Jak się ma jazz teraz w 2017 roku, jakie zauważasz trendy?
Wiesz, jak porównać sytuację z lat 70. i koncerty takich muzyków jak Chick Corea czy Miles Davies, to wtedy na nie przychodziły stadiony. Takich frekwencji już nie ma i nie będzie, a jazz wraca do mniejszych sal. Natomiast to, co współcześnie zrobiły wytwórnie fonograficzne, jest okropne. Z piosenkarzy typu Michael Buble zrobiono gwiazdy jazzu, dodano orkiestrę, odpowiednie aranżacje i wmówiono ludziom, że to jest jazz i chcący być snobami słuchają tej muzyki, uważając że słuchają jazzu, a to nie ma nic wspólnego z tym gatunkiem.
To co to jest jazz? Poproszę o definicję Mariusza Adamiaka.
Definicje możemy znaleźć w słownikach. Ale dobrze. Miałem ich wiele, skróciłem je jednak jak najbardziej się dało. Zostały mi dwa słowa: wolność i czas. Ale teraz dochodzę do wniosku, że to jest po prostu czas. Nie rozwinę teraz tego, bo to by, nomen omen, bardzo długo trwało. Czas to podstawa w jazzie, no i wolność, to logiczne.
Kogo zaprosiłeś na tegoroczną edycję Warsaw Summer i dlaczego?
Taką postacią, od której zacząłem kształtować line up festiwalu, jest Kamasi Washington, od trzech lat bardzo głośne nazwisko na jazzowej scenie. Kiedyś znany nielicznej grupie wyznawców, teraz z racji współpracy z muzykami sceny elektronicznej i nawet popowej zrobił oszałamiającą karierę wśród młodych ludzi i ci młodzi, tak jak ja kiedyś z muzyki rockowej dzięki Ponty’emu, przeskoczyli dzięki Washingtonowi do jazzu i się nim zaczarowali. Starzy wyjadacze się uśmiechają, bo jak wiadomo sztuka zatacza koła i twórczość Kamasi Washingtona wzorowana jest na muzyce takich gigantów z lat 70. jak Archie Shepp czy Pharoah Sanders. Washington zaczynie festiwal, a zakończy Branford Marsalis, klasa sama w sobie, choć nie jest to szczególny eksperymentator czy rewolucjonista. Marsalis gra „poważną” muzykę jazzową, choć prywatnie jest niezwykle dowcipnym człowiekiem, żartującym ze wszystkiego. Wystąpi z Kurtem Ellingiem, chyba najwybitniejszym współczesnym wokalistą jazzowym. Oprócz tego ukłon w stronę gitary, czyli Bill Frisell i Julian Lage, poza tym artyści skandynawscy i polscy. Wyszła mi w tym roku bardzo fajna konfrontacja jazzu europejskiego z amerykańskim.
Warsaw Summer Jazz Days to nie jedyny teraz twój festiwal. Przejąłeś także w tym roku Jazz Jamboree. Jaki to będzie festiwal i czym się będzie różnił od Warsaw Summer?
Najtrudniejsze było znalezienie właśnie takiego elementu rozróżniającego te dwa festiwale. Przyjąłem zasadę, że będzie to festiwal dla młodych. Postanowiliśmy łączyć w muzycznych projektach młodych polskich muzyków z mistrzami ze świata. I to się udało. Festiwal odbędzie się między 2 a 5 listopada. Wystąpią między innymi Rob Mazurek z Jeffem Parkerem i polskim zespołem pod kierownictwem Artura Majewskiego, Adam Bałdych International Band oraz Nels Cline Lovers & Mateusz Smoczyński Ensamble. Na finał przygotowałem duże wydarzenie, wręcz towarzyskie, na które – jak słyszałem – szykuje się tak zwana warszawka. Zaczyna James Carter z polskim zespołem Power of The Horns, następnie David Murray z kwintetem Irka Wojtczaka, do tego Bill Laswell z Kapelą ze Wsi Warszawa oraz ponownie Bill Laswell, Dj Logic i Kaliber 44. Mam nadzieję, że to będzie powrót do świetności Jazz Jamboree i dużo zabawy oraz muzycznej siły. Jestem przekonany, że to będzie petarda. Czuję to.
Najważniejsi, dla Mariusza Adamiaka, jazzowi artyści?
To trudne bardzo. Ale musi być to na pewno Coltrane, nie wiem, która płyta, może te ostatnie bardzo nawiedzone. To na pewno Ronald Shannon Jackson, którego uwielbiam i mam wszystkie jego płyty, dla mnie najważniejsza postać w jazzie. Oczywiście Eric Dolphy i Ornette Coleman. Mógłbym tak wymieniać dalej i powstałaby setka takich wykonawców. Jestem uzależniony od muzyki, miałem nawet swego czasu „dealera”, handlarza płyt, którego musiałem pogonić, bo wydawałem fortunę nie mogąc odmówić sobie zakupu np. kolejnego Sonny’ego Rollinsa czy pierwszych wydań Coltrane’a.
Słuchasz muzyki zawodowo i dla przyjemności. Jak to robisz? Wiem, że w twoim domu jest specjalne pomieszczenie do tego celu. Ile w ogóle posiadasz płyt?
Płyt w rezultacie nie mam tak dużo. Około 10 tysięcy. Znam takich, którzy mają powyżej 30 tysięcy lub jeszcze więcej. Jak ma się dobry sprzęt, to niewątpliwa przyjemność płynie ze słuchania. Ale to też jest pod względem finansowym dziura bez dna. Mam dobry sprzęt, ale ta kultura umiera, mimo że płyty analogowe cieszą się popularnością, a gramofony dobrze się sprzedają. Badania w Stanach Zjednoczonych ujawniają, że współczesnemu młodemu odbiorcy niestety wystarcza poziom jakości mp3. Ja siadam w specjalnym pokoju z kieliszkiem wina i słucham, czasami słucham do rana przez całą noc. Kładę się o siódmej, wiedząc, że ten dzień będzie absolutnie stracony. Wiem, że będzie źle, ale i tak to robię. Kiedyś częściej, teraz zarywam tak kilka nocy w miesiącu. No i fotel to bardzo ważny sprzęt przy słuchaniu muzyki. Mam jeden w tym pokoju i mimo że czasami słucham muzyki z żoną i znajomymi, to jednak najczęściej lubię sam.
Mariuszu, nieodłącznym twoim atrybutem są charakterystyczne kapelusze, twój znak rozpoznawczy. Skąd się wzięły w twoim życiu i na twojej głowie?
Ostatnio często chodzę w przebraniu, czyli bez kapelusza. Wiesz, że ludzie mnie nie rozpoznają? Okazuje się, że bez kapelusza jestem absolutnie nierozpoznawalny. I to okazało się fajne, zacząłem z tego korzystać. Pierwszy odziedziczyłem za czasów Akwarium od managerki jednego zespołu, zacząłem w nim przychodzić do pracy, wszystkim się spodobało, no i tak już zostało do dziś. Mam ich kilkadziesiąt, dodatkowo ozdabiałem je od frontu czasami dość mocnymi dekoracjami. Rzeczywiście trochę mi one pomogły w karierze, bo okazało się, że człowiek w kapeluszu wzbudza respekt, co czasami wykorzystywałem.
Na koniec zapytam cię o Sycylię, na której spędzasz dużą część roku. Barokowa Modica na południu wyspy to taki twój azyl?
Jeździliśmy z żoną na Sycylię wiele razy i zakochaliśmy się w tym miejscu. Poza tym bardzo lubimy słońce, to podstawa wszystkiego, energii, radości. I stwierdziliśmy, że siedzenie w Polsce w miesiącach, kiedy słońca praktycznie nie ma przez wiele dni, jest bez sensu, no i zawzięliśmy się i kupiliśmy mały domek. Cudowna jest wiosna na Sycylii, bardzo ciepło, puste zupełnie plaże, piękne słońce, dobre wino, fantastyczne pomidory i oliwa. I naszym największym problemem jest, jaką rybę kupić na kolację. |