Krzysztof Penderecki 23 listopada ukończył 85 lat. Jego okrągłe urodziny obchodzone były na całym świecie, od Erywania przez Salzburg po Pekin. Uwieńczył je specjalny listopadowy Festiwal Krzysztofa Pendereckiego w Warszawie, organizowany co pięć lat przez kierowane przez Elżbietę Penderecką Stowarzyszenie im. Ludwiga van Beethovena.
Tekst: Dorota Szwarcman
Zdjęcia: Michał Zagórny
Ten rok znów był dla pana niezwykle intensywny. Na warszawskim festiwalu nie dyrygował pan, tak też było pięć lat temu – wówczas przyjaciele występują dla pana. Ale w ogóle chyba ostatnio mniej pan dyryguje?
Krzysztof Penderecki: Nie mam żadnych problemów z dyrygowaniem ani ze zdrowiem, ale nie chce mi się po prostu. Moja muzyka żyje już swoim życiem, jest taka, jaka jest, nie ma w niej stylistycznych problemów, które musiałbym tłumaczyć innym dyrygentom. Wszystko jest jasne. A ja wolę komponować. Jednak od czasu do czasu dyryguję, np. w październiku na tournée w Chinach.
Jak pana muzyka odbierana jest na Dalekim Wschodzie? Może być tam dość obca…
K.P.: A właśnie że nie! Chińska publiczność teraz już przypomina europejską. Przecież najczęściej europejską muzykę się tam gra, a chińską – tylko na jakichś specjalnych koncertach.
Są tam też kompozytorzy, którzy piszą muzykę współczesną, taką jak w Europie.
K.P.: Za jakiś czas wszystko będzie zglajszachtowane. Myślę, że za jakieś 50-100 lat nie będzie różnicy między Pekinem a Warszawą.
To dla niektórych dość przerażająca wizja…
K.P.: Na szczęście nie będziemy już wtedy żyć.
Elżbieta Penderecka: Chiny są niezwykłe, tak bardzo się zmieniły w ciągu ostatnich 15 lat. My jeździmy tam od 21 lat. I to ostatnie tournée było niesamowite, oni wybudowali tyle nowych sal…
K.P.: Wszędzie są. Duże, piękne, ze znakomitą akustyką.
E.P.: Wynajmują najlepszych architektów świata, a także akustyków, w tym dobrze nam znanego z nowej siedziby NOSPR-u Yasuhisę Toyotę. Publiczność zachowuje się dziś spokojnie, nie daje poznać po sobie, kiedy coś jej się nie podoba.
K.P.: Pamiętam, że kiedy pierwszy raz przyjechaliśmy, to rozmawiali przez telefon, chodzili po sali, jedli kanapki. To było strasznie denerwujące. Ale już tego nie ma.
Odnoszą też wiele sukcesów na świecie, także muzycznych.
E.P.: I sprowadzają ze świata do Chin wszystko co najlepsze. Za ciężkie pieniądze. Od La Scali przez berlińskich do nowojorskich filharmoników – wszystkie najlepsze orkiestry. Sale zawsze są pełne, niezależnie od programu, choć zwykle grywa się tam klasykę. A co do naszych koncertów, sukces II Koncertu skrzypcowego „Metamorfozy” Krzysztofa w wykonaniu Anne-Sophie Mutter i VII Symfonii Dvoráka był niewiarygodny. Po koncercie w National Centre for the Performing Arts w Pekinie przyszło 400 osób z okładkami płyt, książkami, przeróżnymi materiałami – po autograf.
K.P.: Przeszło dwie godziny musieliśmy z Anne-Sophie podpisywać. Ale nie mogłem się wycofać, nie wypadało. Widziałem też okładki płyt, o których nawet nie wiedziałem, że istnieją.
Reedycje czy pirackie kopie?
E.P.: Albo reedycje, albo nagrania odkupione i wydane przez inne firmy.
Muzyka tylko z ostatnich lat czy wczesne utwory też?
K.P.: Raczej z ostatnich lat. Moje wcześniejsze utwory byłyby bardzo trudne dla nich. Bałbym się np. dyrygować tam Polimorfią.
Patrząc z perspektywy na pana życie, można powiedzieć, że miał pan nie tylko talent, ale też po prostu szczęście. Zawsze udawało się wstrzelić w czas, w epokę…
K.P.: To prawda, że budowałem swoją karierę we właściwym momencie. To był oczywiście przypadek, że akurat żyłem wtedy, i że się udało.
Trafił się panu najpierw dobry dom rodzinny, który pana ukształtował i nauczył dyscypliny tworzenia.
K.P.: Miałem też szczęście, że na studia kompozytorskie trafiłem do Artura Malawskiego, który mnie dręczył pisaniem zadań z kontrapunktu – bardzo to lubiłem zresztą – i pastwił się nade mną, bo koledzy mieli do napisania po 12 fug w ciągu roku, to i tak bardzo dużo, a ja, ponieważ czasem nie chodziłem na wykłady, to musiałem napisać aż 24 fugi. Ale jestem bardzo wdzięczny Malawskiemu, który dobrze mną pokierował.
Jednak utwory, które pan pisał z początku, były jak najdalsze od jakiejkolwiek fugi. Dopiero w późniejszych latach nauka kontrapunktu się przydała.
K.P.: I to bardzo. Cieszę się, że skończyłem studia w Polsce, bo były wówczas na świetnym poziomie i pozostawiły ślad na całe życie.
Słynna jest historia, kiedy już po studiach wysłał pan trzy utwory na Konkurs Młodych Związku Kompozytorów Polskich i otrzymał pan za nie wszystkie trzy nagrody. Wiedział pan, że trzeba pomóc szczęściu, i każdy z nich wysłał napisany innym charakterem pisma…
K.P.: Ja po prostu bardzo chciałem pojechać na Zachód – wyjazd na stypendium zagraniczne był nagrodą, a wielu innych możliwości wtedy nie było. Po mojej wygranej zmieniono regulamin i każdy kompozytor mógł już wysłać tylko po jednej partyturze.
Podobna historia przydarzyła się sto lat temu Aleksandrowi Tansmanowi – na pierwszym konkursie kompozytorskim w niepodległej Polsce też dostał nagrody. Ale on się w Polsce nie uchował, musiał wyjechać do Paryża. Ciekawe, że zarówno w tamtym przypadku, jak i w tym, utwory oceniało jury złożone z twórców dość konserwatywnych, a jednak wysoko oceniło nowatorskie utwory. Po prostu nadszedł ich czas.
K.P.: Moje utwory rzeczywiście wnosiły coś nowego. Zapis też był nowatorski, myślę, że on bardzo pomógł.
Kolejne szczęście: wykonania na Warszawskiej Jesieni i zainteresowanie niemieckich krytyków i menedżerów.
K.P.: Warszawska Jesień była wtedy rzeczywiście drzwiami do raju, do świata. A Niemcy bardzo nam pomagali. Było tam tyle ważnych festiwali muzyki współczesnej, praktycznie każda stacja radiowa miała też swój festiwal. To było niesłychane. Mieli naprawdę mnóstwo pieniędzy na kulturę. Dziś jest ich mniej. Festiwali parę zostało, ale są okrojone. Zresztą ogólnie chyba jest mniej kompozytorów, którzy by coś nowego proponowali.
Wracając do pana wczesnych kompozytorskich lat, legendy krążą o tym, jak pisał pan w krakowskiej Jamie Michalika.
K.P.: Tak było. Ożeniłem się po raz pierwszy bardzo wcześnie, z pianistką, i mieliśmy bardzo małe mieszkanko. Ona dawała lekcje, ale też sama ćwiczyła. Musiałem więc wychodzić rano i szedłem właśnie do Jamy Michalika. To była jedyna kawiarnia, w której nie puszczali żadnej muzyki. Otwierali o 9 rano, miałem stolik, który dla mnie był zawsze zarezerwowany, i do południa czy nawet dłużej siedziałem tam i komponowałem.
To był taki mały stoliczek, byłem młody i skupiony na tym, co robię, w ogóle mi nie przeszkadzało, że przy sąsiednim stoliku ktoś rozmawia. Zatykałem sobie co najwyżej uszy, jak było za głośno. Ale lubiłem to miejsce po prostu. Przez kilka lat tam pisałem.
Wtedy to chyba było prostsze, bo pana partytury składały się właściwie z rysunków. Pisanie nut jest bardziej uciążliwe.
K.P.: Ja w ogóle komponuję przy stole, nie przy fortepianie, nie muszę sprawdzać dźwięków. Fakt, z czasem to stało się trochę uciążliwe, ale tam pisałem nawet Pasję, a to jest przecież olbrzymi utwór.
Ale Pasję pisał pan już w czasach drugiego małżeństwa. Jest przecież na niej nawet dedykacja Mojej żonie Elżbiecie.
K.P.: No tak, ale zacząłem ją pisać jeszcze w Jamie Michalika.
E.P.: Pamiętam, wzięliśmy ślub 18 grudnia i Krzysztof siedział nad Pasją do początku lutego. Przyjeżdżał Otto Tomek, redaktor Westdeutsche Rundfunk, która zamówiła ten utwór, i Krzysztof zabierał go do Krakowa na kremówkę, robił kopie kolejnych stron Pasji i dawał mu po jednej-dwóch. I dalej pisał. Później Tomek zawsze opowiadał o tych kremówkach. I w sumie Krzysztof napisał Pasję praktycznie w sześć tygodni. To był ciekawy czas. A ja wypełniałam klastery.
K.P.: Takie plamy na nutach, które musiały być na czarno wypełnione tuszem. Dziś sam się dziwię, jak mi się wtedy udało napisać tak szybko, taki wielki utwór i jeszcze znaleźć właściwą formę.
I to w terminie. Dziś pan znany jest raczej z przeciągania terminów.
K.P.: Ale wtedy szybko potrzebowałem pieniędzy.
E.P.: A dzisiaj twierdzi, że nie lubi rozstawać się z utworem. Że woli jeszcze potrzymać, popatrzeć, coś zmienić – no, może nie zmienić, ale mieć go u siebie. A jak go oddaje do wydawcy…
K.P.: …to wtedy już nie jest całkiem mój.
Podobnie było z Henrykiem Mikołajem Góreckim, miał właściwie skończony utwór, ale nie chciał go wypuścić. III Kwartet smyczkowy dla Kronos Quartet potrafił przetrzymać dziesięć lat.
E.P.: On w gruncie rzeczy nie napisał tak dużo. Byliście w dobrych kontaktach pod koniec jego życia.
E.P.: Krzysztof był ostatnim, który go odwiedził krótko przed śmiercią.
K.P.: Był już wtedy nieprzytomny. Jego żona powiedziała do niego: Henryczku, Krzysio przyjechał. Ja go wziąłem za rękę i coś powiedziałem mu do ucha. I on mi tę rękę uścisnął. To było wspaniałe, nie zapomnę tego. I to był ostatni raz, kiedyśmy się widzieli, już na drugi dzień nie żył. Myśmy się zaprzyjaźnili pod koniec jego życia. Bo na początku to on nie był taki prosty, serdeczny człowiek. To był taki szorstki Ślązak. Ale miałem dla niego respekt, to był jedyny właściwie kompozytor z mojego pokolenia, którego bardzo ceniłem.
E.P.: Ale z Wojtkiem Kilarem też byłeś zaprzyjaźniony. Na innej zasadzie. Kiedyś nawet dzieliliście przecież pokój. K.P.: W Paryżu mieszkaliśmy razem. Spędziliśmy tam chyba sześć tygodni, jedząc właściwie tylko makaron, bo trzeba było bardzo oszczędzać. On, kiedy się otworzył, to był uroczy człowiek, z duszą, bardzo miło go wspominam.
Witold Lutosławski był starszy. I raczej żył w swoim świecie.
E.P.: Był bardzo zamknięty, z dystansem do wszystkiego i do wszystkich. Ale nie zapomnę, jak na 60 urodziny Krzysztofa zorganizowałam festiwal i zaprosiliśmy Witka z Danusią [żoną, przyp. DS]. I wtedy był bardzo serdeczny. Poszli z nami na przyjęcie urodzinowe w Sali Balowej Zamku Królewskiego. Przyjechał wtedy Mścisław Rostropowicz, Borys Pergamenszczikow, mnóstwo przyjaciół. To było nasze ostatnie spotkanie, bo wyjechaliśmy potem z Krzysztofem i dowiedzieliśmy się, że on poszedł do szpitala. Po paru miesiącach już nie żył. A wtedy, gdy spotkaliśmy się na festiwalu, Danusia mnie spytała: Powiedz mi, jak się robi taki festiwal swojemu mężowi? Ja na to: Danusiu, cóż ja ci mogę odpowiedzieć – ciężka praca.
Ja z kolei słyszałam inną anegdotę, że pan powiedział Lutosławskiemu: Ty też powinieneś mieć taki festiwal, a on odpowiedział: Ale ja nie mam takiej Elżbietki.
K.P.: To prawda, on tak powiedział. Przy Danusi. Ale przecież, jak pan ożenił się z panią Elżbietą, to też nie wiedział pan, jak to będzie – to była wtedy po prostu śliczna dziewczyna, studentka fizyki. Są zdjęcia z tamtych lat, na których sprawia wrażenie nieśmiałej osoby.
E.P.: Tak, byłam bardzo nieśmiała. Otworzyłam się przy Krzysztofie, ponieważ on nie mówił przy stole. A babcia mi zawsze powtarzała: Jak jesteś zaproszona, to powinnaś prowadzić konwersację. A Krzysztof żył w swoim świecie.
K.P.: Do dziś tak jest.
E.P.: Organizowanie zaczęło się, kiedy pomagałam Krzysztofowi przy Festiwalu Casalsa w San Juan w Portoryko. On był przez 10 lat jego dyrektorem artystycznym, rzucał pomysły, a ja mu je konsultowałam. Zobaczyłam wtedy, że można coś zorganizować mając pomysł, a bardzo chciałam też stworzyć coś swojego. I chętnie zgodziłam się w 1996 r. przewodniczyć radzie programowej Krakowa 2000, biura, które powstało, zanim Kraków został Europejską Stolicą Kultury, a które później przekształciło się w Krakowskie Biuro Festiwalowe. W 1997 r. powstał Festiwal Beethovenowski, a pomysł opierał się oczywiście na znajdujących się w Bibliotece Jagiellońskiej manuskryptach Beethovena i połączeniu koncertów z ich pierwszą po wojnie wystawą. Potem jeszcze była seria koncertów wielkich mistrzów w Filharmonii Narodowej. Festiwal Beethovenowski przenieśliśmy po siedmiu latach do Warszawy, przez kilka lat był jeszcze Festiwal Pianistyczny.
K.P.: Elżbieta rzeczywiście z początku była taka delikatna. A teraz prowadzi festiwale wspaniale.
Tak więc i pod tym względem miał pan szczęście, choć trudno było to przewidzieć. Ale np. dawne pana hobby, kupowanie zabytkowych mebli, na które zarabiał pan muzyką filmową. Czy kupował je pan z taką myślą, że kiedyś to będzie w cenie?
K.P.: Nie. Po prostu zawsze interesowały mnie antyki, zacząłem je zbierać jeszcze będąc na studiach. Zacząłem od kolekcji zegarów, a potem to się rozrosło. Dzięki temu mogłem później wyposażyć oba domy, i w Woli Justowskiej, i w Lusławicach.
To ciekawe, że jednocześnie pisał pan awangardowe utwory i zbierał stare meble.
K.P.: Ano właśnie. Nie wiem dlaczego, ale żadnych nowych mebli nie postawiłbym u siebie w domu. Tradycja jednak zawsze zwycięża. Jeździłem po całej Polsce, znajdowałem coś w takich małych miejscowościach, w małych sklepikach czasem. Miałem żyłkę do rozpoznawania autentyków. Zajmowałem się tym przez kilka lat i zbierałem tylko dobre meble. Mniejsze rzeczy przywoziłem nawet z zagranicy. W dalszym ciągu jak coś zobaczę… ale już nie mogę zbierać, bo nie mam miejsca. A poza tym, to był taki czas, który jednak minął – dziś ludzie już tak chętnie nie wyzbywają się starych mebli. Wtedy to była rzeczywiście pasja, po prostu żyłem tym.
Tak jak potem drzewami.
K.P.: Tak. Z tym też jest podobnie: park lusławicki ma dwadzieścia kilka hektarów, które już obsadziłem i nie można już tam nic nowego posadzić. Nie ma miejsca. A park musi przecież mieć swoją formę. Tak więc miewałem pasje, które się zaczynały, a potem kończyły i już się nimi nie zajmowałem. Tak samo jest z muzyką: kompozytor ma różne okresy, w jednym pisze tak, w drugim inaczej.
Zrezygnował pan z projektu operowego. Czym się pan teraz zajmuje?
K.P.: Przez rok nic nie napisałem. Chciałem się wyczyścić, miałem dużo pomysłów, ale nie chciałem pisać. A teraz zaczynam IX Symfonię. No i to będzie ostatnia, bo nie powinno się więcej napisać.
Przecież Mahler napisał dziesięć, a Szostakowicz piętnaście…
K.P.: Nie, nie. Mnie wystarczy dziewięć. Nie chcę więcej. Teraz zresztą interesuje mnie bardziej muzyka kameralna. Kiedyś napisałem IV Kwartet smyczkowy dla Belcea Quartet, który był dosyć krótki i przez ostatnie lata go rozszerzyłem. Teraz ma już 20 minut, więc chyba wystarczy. Jeszcze chcę napisać piąty.
E.P.: I jeszcze koncert na troje czy na czworo skrzypiec?
K.P.: Na czworo, jak u Vivaldiego. No bo dwoje skrzypiec nie pasuje, a troje jeszcze bardziej. Anne-Sophie Mutter mnie namawia, chce go zagrać ze swoimi studentami.
E.P.: Xavier de Maistre chciał, żebyś napisał koncert na harfę.
K.P.: W końcu nie napisałem, bo harfa ma ograniczenia, a poza tym ma piękny dźwięk, ale dla mnie brzmi banalnie, cukierkowo. Tak więc zrezygnowałem. Nie chcę napisać czegoś, czego bym nie akceptował. I w ogóle trudno jest znaleźć coś nowego, wszystko już zostało napisane. Ja też już właściwie wszystko napisałem, co miałem do powiedzenia. A teraz jeszcze chcę napisać septet – dla przyjaciół, którzy grają moją muzykę. |
Krzysztof Penderecki turned 85 on the 23rd of November. His jubilee was celebrated around the world from Yerevan to Salzburg and even Beijing. It was capped off in November with the Krzysztof Penderecki Festival in Warsaw, which is organized every five years by Elżbieta Penderecka’s Ludwig van Beethoven Association.
Text: Dorota Szwarcman
Photo: Michał Zagórny
You’ve had yet another intensive year. This year you didn’t conduct at the Festival in Warsaw, as you had five years earlier, and your colleagues took your place. You’ve been conducting a lot less recently.
Krzysztof Penderecki: It’s not that I can’t, or because of any health problems. I just don’t feel like it. My music has gained a life of its own. It is how it is and there are no stylistic issues that I need to explain to other conductors – it’s all very clear. I prefer composing. That said, I do still conduct from time to time, like during our October tour to China.
How is your music received in the Far East? It must be another world…
K.P.: Not really. The Chinese are starting to resemble Europeans. The most frequently performed music comes from Europe. Chinese music is really only performed on special occasions.
Do contemporary composers there write music the way they do in Europe?
K.P.: Before too long, everything is going blend into everything else. I give it 50-100 years and there’ll be no difference between Beijing and Warsaw.
That must be a pretting shocking idea for some.
K.P.: Fortunately I won’t be alive then.
Elżbieta Penderecka: China is extraordinary. It has changed so much in the last 15 years. We have been going there for 21 years now and the most recent tour was amazing. They’ve built so many new concert halls.
K.P.: They’re everywhere – huge and beautiful, with excellent acoustics.
E.P.: They commission the best architects from all around the world, as well as acousticians like Yasuhisa Toyota, who is well-known for his work on the new headquarters of the Polish National Radio Symphony Orchestra. Today’s audiences behave so calmly, you
can’t even tell when they don’t like something.
K.P.: I remember the first time we went there, they’d constantly be on the phone, walking around the room and eating sandwiches. It was terribly annoying, but it’s not like that anymore.
Their own music is enjoying worldwide success.
E.P.: And they spend a fortune attracting the very best from all over the world to China. From La Scala to Berlin and the New York Philharmonic – all the best orchestras. The halls are always packed, regardless of what’s on, although it’s usually classical music. When it comes to our own concerts, the success of Kryzsztof’s second violin concerto Metamorphosis performed by Anne-Sophie Mutter and the Symphony No. 7 by Dvorák was unbelievable. After the concert at the National Centre for the Performing Arts in Beijing, some 400 people queued for an autograph carrying CDs, books, and other memorabilia.
K.P.: I had to sign autographs for over two hours with Anne-Sophie. I couldn’t pull out – it’s just not done. I saw record covers I didn’t even know existed.
Reissues or pirated copies?
E.P.: Reissues, or recordings that had been bought and published by another company.
Recent works, or earlier pieces too?
K.P.: They were mostly works from recent years. My earlier pieces would be too difficult for them. I couldn’t imagine conducting Polimorfia there.
Looking back over your life, it’s fair to say you owe your success not only to talent, but luck as well. You’ve always managed to grab the moment, the epoch…
K.P.: It’s true that my career benefited greatly from good timing. It just so happened that I was around when I was and things worked out.
You came from a good home environment that shaped you and instilled a creative discipline.
K.P.: I also had the good fortune to study composition under Artur Malawski. He tormented me with writing tasks in counterpoint, which I actually loved doing. He preyed on me. The other students had to write 12 fugues a year, which was a lot, but he made me write 24 to make up for the lectures I missed from time to time. I’m very grateful to Malawski – he steered me in the right direction.
Nevertheless, your earliest works have nothing in common with the fugue. It was only in later years that your training in counterpoint came in handy.
K.P.: Very much so. I’m glad that I graduated in Poland, because the standard was very high and it left a lasting impression.
There’s a popular story about how, after your studies, you entered three works into the competition of the Young Polish Composers’ Union and won a prize for all three. You knew that your needed luck on your side and you entered each one using different handwriting.
K.P.: I simply wanted to travel to the West. The prize was an international scholarship and there were no other options in those days. After I won, they changed the rules so that composers could only enter one score.
A similar thing happened to Aleksander Tansman a hundred years ago. He also won three awards at the first composers’ competition in the newly independent Polish state. He didn’t stay in Poland however and left for Paris. Interestingly, in both your cases the jury comprised somewhat conservative artists, yet they rated your innovative works very highly. Your time had come.
K.P.: My works did indeed usher in something new. The recording was also innovative and I think that helped a lot.
More good fortune followed, when your work was performed at the Warsaw Autumn Festival and you attracted the interest of German critics and agents.
K.P.: Warsaw Autumn was like opening the gates of heaven. The world was at my feet and the Germans helped us a lot. There were so many important festivals of contemporary music. Almost every radio station had its own festival – it was unheard of. There was a lot of funding for culture; much more than today. A few festivals remain, but they’ve been scaled down. Besides, there seem to be fewer composers offering anything new.
Returning to your early years as a composer, it is said that you would write in the Cracow coffeehouse, Jama Michalika.
K.P.: Precisely. I was very young when I married for the first time. My wife was a pianist and we lived in a very small flat. She gave lessons as well as practising herself. Therefore, I would go out in the morning and head to Jama Michalika. It was the only cafe where they didn’t play any music. They opened at 9 am and there was always a table reserved for me, where I could sit and compose until midday or even later. It was such a small table. I was young and so focused on what I was doing, that it didn’t even bother me if people were talking at the next table. I simply covered my ears if it got too loud. How I loved that place! I wrote there for several years.
It must have been easier then, because your scores were made up of drawings. Writing notes on a stave is more complicated.
K.P.: I only write at the table; never at the piano. I don’t need to check the sound. It’s true, over time it became a bit of a chore, but I even wrote Passion there, and that’s a huge piece.
But you wrote Passion during your second marriage. It’s even dedicated to your wife, Elżbieta.
K.P.: Well, yes, but I started writing it at the cafe, Jama Michalika.
E.P.: I remember, we got married on December 18 and Krzysztof worked on Passion until the beginning of February. Otto Tomek, the editor of the Westdeutsche Rundfunk, who had commissioned the piece. Krzysztof took him to Cracow for cream pie, made copies of what he’d written so far and gave Otto both. Then he continued to write. Later, Otto always talked about those cream pies. In the end, it took Krzysztof six weeks to write Passion. It was an exciting time and I did a lot of colouring in.
K.P.: Each note had to be filled in with black ink – there were a lot of dots! These days, I find it hard to believe that I managed to write it so quickly and still find the right form for the piece.right form for the piece.
And on time. Today you are known for missing deadlines.
K.P.: In those days I needed money quickly.
E.P.: Nowadays he’ll say he can’t bear to part with a piece. He prefers to hold onto it, look over it and change something – well, perhaps not change it, but he likes to have it with him. Once it’s been handed over to a publisher …
K.P.: … it’s no longer mine.
Henryk Mikołaj Górecki did the same thing, refusing to release a work once he’d finished it. He held onto the 3rd String Quartet for the Kronos Quartet for ten years!
E.P.: Yes, but he really didn’t write that much.
You were quite close towards the end of his life, weren’t you?
E.P.: Krzysztof was the last person to see him before he died.
K.P.: He was already unconscious when his wife told him I’d arrived. I took him by the hand and I whispered something into his ear. He squeezed my hand and it was a moment I’ll never forget. It was the last time we saw each other – he died the following day. We’d
become friends towards the end of his life, because he hadn’t always been such an easygoing and cordial man. He was a brusque Silesian, but I respected him. He was the only composer of my generation I really valued.
E.P.: Wojtek Kilar was your friend as well. In a different way, perhaps, but you even shared a room at one point …
K.P.: We lived together in Paris. We spent six weeks there eating pasta, because we had to save money. When he opened up, he was such a charming man. He had a soul. I remember him very fondly.
Witold Lutosławski was older and lived in his own world.
E.P.: Yes, he kept everyone and everything at a distance. Then again, I will never forget how sincere and cordial he was when I organised a festival to celebrate Krzysztof’s 60th birthday. I’d invited Witold and his wife, Danuta. They joined us for the birthday party in the Ballroom of the Royal Castle. Mstislav Rostropovich was there, as was Boris Pergamenchikov and many other friends … It was the last time we saw Witold, because after we left, we learned that he’d been taken to hospital. He died a few months later. I remember Danuta asking me how I’d managed to put on such a festival for my husband and I told her.
And I heard another story that you told Lutosławski that he should also have a festival like that, and he answered, „But I don’t have a wife like Elżbieta.”
K.P.: That’s right! And he said it in front of Danuta!
But when you married Elżbieta, you didn’t know how things would turn out. True, she was a beautiful physics student, but the photos from those days suggest a very shy person.
E.P.: Yes, I was very shy. I only opened up with Krzysztof, because he never spoke at the table. My grandmother always told me that if you were invited, then you should conduct a conversation. However Krzysztof was off in his own world.
K.P.: I still am.
E.P.: I first took up organisational duties when I helped Krzysztof at the Casals Festival in San Juan, Puerto Rico. He was its artistic director for 10 years. He would throw ideas around and bounced them off me. I realised then that I could take an idea and create something – something of my own. Therefore, in 1996, I gladly agreed to chair the organising committee of Cracow 2000, which was set up when Cracow was designated European Capital of Culture and later became the Cracow Festival Office. In 1997 we founded the Beethoven Festival, which was inspired by the Jagiellonian Library’s collection of Beethoven’s manuscipts and the concerts which accompanied their first post-war exhibition. Then there was a series of concerts of the great masters by the National Philharmonic. We moved the Beethoven Festival to Warsaw after seven years, and for a few years we also presented the Piano Festival.
K.P.: At first Elżbieta was really delicate, but now she runs festivals beautifully.
Luck was on your side and it paid off. You collected antiques, which you paid for by writing film music. Did you buy them as an investment?
K.P.: No, I’d simply always been interested in antiques and I started collecting them while I was still a student. I started with clocks and it grew out of that. As a result, I was able to furnish both our houses in Wola Justowska and Lusławice. Writing avantgarde music and collecting antiques seems a curious combination.
K.P.: Very true. I don’t know why, but I can’t bear to have new furniture in my home. Tradition somehow always comes out on top. I traveled all over Poland finding treasures in small towns and little shops… I seem to have a nose for sniffing out authentic pieces. It’s in my blood. I did it for a few years and only collected good furniture. I even imported smaller items from abroad. From time to time I’ll still come across something, but I cannot collect anymore because I have no room. And besides, that time has passed. Today people aren’t as willing to get rid of old furniture. Then it was my passion – I lived and
breathed it.
Like the trees.
K.P.: Yes. It’s the same thing. The Lusławice park has some twenty hectares, which I’ve already planted and there’s no more room for anything else to grow. Besides which, the park must find its own form. My passions start and finish, and when they do I don’t look back. It’s the same with music. A composer has different periods and he writes differently in each of them.
You abandoned an operatic work. What are you working on now?
K.P.: I haven’t written anything for a year. I needed to cleanse myself. I had a lot of ideas, but I didn’t write. Now I’m starting to work on my IX Symphony and it’ll be my last. I really shouldn’t write anymore.
But Mahler wrote ten, and Shostakovich fifteen …
K.P.: No, no. Nine is quite enough for me. I don’t want more. Besides, I am now more interested in chamber music. I once wrote the String Quartet IV for the Belcea Quartet, which was quite short and I’ve been extending it over the past few years. Now it’s 20
minutes long, so it’s probably long enough. I still want to write the fifth.
E.P.: And a concerto for three or four violins?
K.P.: Oh, for four … like Vivaldi. Two violins just don’t work, and three are even worse. Anne-Sophie Mutter persuaded me, because she wants to play it with her students.
E.P.: Xavier de Maistre wanted you to write a harp concerto …
K.P.: In the end I didn’t, because the harp has its limitations, and besides, even though it has a beautiful sound, for me it’s too trite and sweet. So I gave up.
I don’t want to write anything I wouldn’t accept. On top of that, it’s hard to find something new. Everything’s been written and I’ve written all the music I had inside me. That said, I still I want to write a septet – for my friends who play my music.