Wyobraź sobie, że budzisz się codziennie nad oceanem, wystawiasz twarz do słońca i jesz śniadanie na dachu domu, w którym mieszkasz. Nic nie musisz, dni biegną powoli, a twój czas wypełnia snucie się po plażach i grillowanie ryby kupionej w pobliskim porcie.

 

Tekst: Joanna Bielak
Zdjęcia: Paweł Borówka

 

A teraz wyobraź sobie, że to wszystko prawda, ale nad oceanem utknąłeś, nie wiadomo na jak długo, nie możesz poruszać się dalej niż kilka kilometrów od wioski, w której jesteś, a ryba kupiona od rybaków to właściwie jedyne, co możesz tu dostać do jedzenia oprócz tuńczyka w puszce. Taka historia spotkała naszą trzyosobową rodzinę, włączając w to piętnastomiesięcznego Leona. Z Leonem przyleciałam do Maroka do jego taty, który zawodowo zajmuje się transportem motocykli i organizacją wypraw w różne zakątki świata.

Raj dla motocyklistów

Maroko to jeden z najpopularniejszych kierunków dla motocyklistów z racji różnorodności tras – krajobraz potrafi się tu zmienić diametralnie na przestrzeni stu kilometrów. Zjeżdżając z masywu Riff w kierunku Fezu, pojawiają się zielone doliny, a wysokie góry Atlas witają księżycowym klimatem. Skręcasz kilkadziesiąt kilometrów dalej i możesz wyżyć się w jeździe terenowej po pustyni. Przyjeżdża się tu oczywiście również dla słońca. W marcu w wysokich partiach gór może pojawić się śnieg, ale w Polsce w tym czasie w ogóle nie pojeździsz – wyprawy do Maroka są więc dla wielu wydłużeniem sezonu motocyklowego. W porównaniu do Europy nie ma tu tylu zakazów wjazdu czy wyasfaltowanych tras jak na przykład w Alpach, a większość przełęczy jest przejezdna. Eksplorować można praktycznie każdy zakątek kraju, obcując przy okazji z „przyjaznym orientem” – śpiąc w kasbach, omijając zygzakiem kozy na szutrówkach czy spacerując wieczorami po soukach pełnych zapachów przypraw lub mniej przyjemnych woni garbarni, gdzie w tradycyjny sposób produkuje się wyroby skórzane. Mimo sporej dawki innych doznań kulturowych Maroko jest jednym z najbardziej europejskich krajów Afryki. W większości baz noclegowych dogadasz się po angielsku, wbrew pozorom służba zdrowia w dużych miastach jest na wysokim poziomie, a tutejsze ceny zbliżone są do tych polskich (choć zdecydowanym plusem dla motocyklistów jest niższa cena benzyny). Opcja transportu maszyn na lawecie i przelot grupy do Marakeszu czy Agadiru to jedna z lepszych możliwości dotarcia tutaj. Kilkugodzinny lot jest komfortowy, a na miejscu czeka gotowy do jazdy, dobrze ci znany motocykl. Tutejsze wypożyczalnie, choć istnieją, oferują zazwyczaj niskiej klasy maszyny w cenach zbliżonych do kosztów transportu.

Nagła zmiana planów

To miały być klasyczne wakacje, gdzie w czasie dziesięciodniowej objazdówki klientów Pawła mieliśmy do dyspozycji samochód, który miał nam umożliwić zwiedzanie i reset od polskiej rzeczywistości. Następnie plan zakładał lot powrotny do Polski dla mnie z dzieckiem, a Paweł z motocyklami na lawecie miał wrócić drogą lądową. Sprawa się skomplikowała w momencie, kiedy WHO ogłosiło globalną pandemię koronawirusa i zaczęto zamykać granice. W Maroku w tym czasie życie płynęło swoim rytmem, nikt nie panikował, a my spacerowaliśmy w najlepsze po soukach. Kiedy w pewnym momencie sytuacja w Europie zaczęła wymykać się spod kontroli, podjęto decyzję o wysłaniu dwóch samolotów rządowych po Polaków w Marakeszu. Nie wsiedliśmy do żadnego z nich. Po zabezpieczeniu motocykli i lawety na podmiejskim campingu oraz zrobieniu zapasów jedzenia w supermarkecie pojechaliśmy w stronę oceanu. Wydawało się, że nie mamy nic do stracenia. W Polsce nie bylibyśmy w stanie pracować, jedyne, co by nam zostało, to siedzenie w czterech ścianach naszego krakowskiego mieszkania. Bardziej sensowne wydało się nam wobec tego zaszycie na jakimś miłym odludziu i przeczekanie pierwszej fali powrotów. Pawłowi zależało również na dokończeniu zlecenia i bezpiecznym przetransportowaniu motocykli z powrotem do kraju. I tak, zupełnie przypadkowo, zamieszkaliśmy w Imsouane – wiosce surferów.

Życie w stylu hippie

Imsouane to maleńka miejscowość położona między dwoma znanymi kurortami: Essaouirą i Agadirem. Nie dotrzesz tu żadną komunikacją miejską, jedyną opcją jest wynajęcie samochodu lub skorzystanie z taksówki za niebotyczne pieniądze. Niewielka baza hotelowa (która jednak stale rośnie) przyciąga głównie surferów, którzy znajdą tu dwa kultowe spoty z jednymi z najlepszych fal na świecie. Surferzy mieszkają najczęściej w vanach lub surowych chatkach na klifach tuż nad oceanem. W Imsouane nie dzieje się nic spektakularnego oprócz codziennej wielogodzinnej zabawy na falach, relaksu na słońcu i praktykowania jogi na dachach. Każdy powinien mieć takie swoje miejsce – mówi jeden z mieszkających tu właścicieli szkoły surfingu w filmie dokumentalnym o Imsouane nakręconym przez Polaków. Nie da tu długo pozostawać anonimowym. Po kilku dniach znają cię właściciele surfshopów czy sklepikarze, którzy pozwalają kupować produkty na tak zwaną krechę, kiedy wracasz z plaży i nie masz przy sobie portfela. Wszystkiemu, co się dzieje, przyglądają się dzikie psy i koty oraz rybacy oporządzający swoje łodzie w porcie.
W czasie naszej kwarantanny wioska i jej okolice świecą pustkami. Ze względu na pandemię, w Maroku w końcu również wprowadzono stan wyjątkowy, który polega na przebywaniu w domu i ograniczaniu aktywności na zewnątrz do minimum. Żeby odwiedzić sklep czy aptekę, musisz każdorazowo otrzymać od lokalnej władzy (żandarmerii lub policji) specjalny papier uprawniający do wyjścia poza swoje lokum. Miasteczko jest dezynfekowane, rozdawane są również maseczki i rękawiczki jednorazowe. A wszystko to za sprawą króla Maroka Muhammada VI – jednego z najbogatszych polityków świata, który postanowił przeznaczyć spore fundusze na walkę z epidemią.
Na szczęście nad oceanem ludzi jest jak na (nomen omen) lekarstwo, więc dostaliśmy zielone światło do spacerów i robienia zakupów w jednym z trzech małych sklepików – byle do godziny 18.00 i wchodząc do nich pojedynczo. Nasze dni płyną więc w niemal hipisowskim rytmie. Poranna jajecznica przyrządzona na butli z gazem, hektolitry marokańskiej herbaty z miętą pite przy akompaniamencie szumu fal, siedzenie na kamieniu, siedzenie na balkonie, siedzenie na dachu. Krótka, kilkukilometrowa wycieczka samochodem na naturalne wydmy, spacery fotograficzne i w końcu grillowanie, pod tarpem osłaniającym nas od wiatru, przy zachodzie słońca, z dwójką Polaków mieszkających w Fiacie Ducato, którzy również zostali w tym wyjątkowym czasie w Afryce. Takie przygody rządzą się swoimi prawami. Najczęściej właśnie w podobnych okolicznościach poznaje się ciekawych ludzi, z którymi można przesiedzieć sześć godzin na klifie zupełnie offline i rozmawiać o tym, jak to jest wypisać się na dłużej z konsumpcjonizmu i życia w betonie.

W rytmie oceanu i pandemii

W tym wszystkim jest nasz dzielny półtoraroczniak (niespełna), jak zawsze ciekawy świata i szczęśliwy, bo ma przy sobie rodziców całodobowo. Izolacja i mieszkanie w „wiosce duchów” sprzyja kreatywności – codziennie, żeby nie zwariować, wymyślamy mu zabawy w gotowanie w aluminiowych naczyniach kuchennych czy wkładanie skarbów znalezionych na plaży do pojemnika na jajka. Jednak nic z tego nie jest w stanie przebić oceanu, który tutaj w każdej dziedzinie życia gra pierwsze skrzypce. Leon jest nim zahipnotyzowany. Wbiega do wody na oślep, fale go podcinają, upada, wstaje i biegnie znowu. Trzęsie się cały z zimna, ale żadną siłą nie da się go wyciągnąć na brzeg. Po seansie „surfowania” wydłubujemy mu tony piasku z uszu i możemy liczyć na długą regeneracyjną drzemkę. W Imsouane ocean wyznacza również harmonogram dnia. Nikt się nigdzie nie spieszy, bo po prostu nie ma gdzie. Kiedy fale i odpływy pozwalają, większość osób idzie na deskę, robiąc sobie przerwy na herbatę przyrządzaną na plaży (na butli gazowej). Miejsce to przyciąga głównie mistrzów surfingu robiących niesamowite rzeczy w wodzie, ale lokalna atmosfera sama w sobie jest niezwykle przyjazna – każdy do każdego się uśmiecha i rzuca przyjazne Ça va?. Obowiązuje typowe slowlife, dzień dzieli się na aktywność (czyli surfowanie, jeżdżenie na longboadrach, bieganie czy granie w piłkę) oraz na tak zwany rest (czyli po prostu siedzenie na krzesełkach przy swoich vanach i gapienie się na ocean). Jedyną kwestią wskazującą na to, że Maroko również dotknęła pandemia, są pozamykane kawiarnie i restauracje oraz biznesy związane z surfowaniem – szkoły i wypożyczalnie. Miejscowi proszą nas o rozważne jeżdżenie do Agadiru, czyli najbliższego dużego miasta, gdzie można zrobić większe zakupy, bo, jak twierdzą, czują się bezpiecznie w swojej enklawie i akceptują nas dopóki im „czegoś” nie przywieziemy. Surferzy proszą też o nieoznaczanie w mediach społecznościowych zdjęć z surfowania, żeby nie pojawiła się tu policja z oficjalnym zakazem wchodzenia do wody. Raj mamy dopóty, dopóki wszyscy będziemy się trzymać tych zasad.

Turysta i miejscowy dwa bratanki

Ludzie zamieszkujący obecnie Imsouane dzielą się na kilka kategorii. Po pierwsze – miejscowi. Rybacy, sklepikarze, mieszkający tu na stałe właściciele szkół surfingu czy hosteli. Na przykład rodzina, która mieszka obok nas – Francuzka, jej mąż Marokańczyk prowadzący szkołę surfingu i ich córeczka Ines będąca w wieku Leona. Po drugie – surferzy i kamperowcy, czyli osoby, które przyjeżdżają tu na dłużej, często na kilka miesięcy. Jedni trenują w wodzie i pracują zdalnie, drudzy (jak francuscy emeryci) spędzają w Maroku zimę. I w końcu trzecia kategoria, do której zaliczamy się my – turyści, którzy trafili tu przypadkowo i przypadkowo zostali na dłużej. Wszyscy się akceptujemy i zdajemy sobie sprawę, że żyjemy w swoistej symbiozie. Aby przetrwać potrzebujemy się wzajemnie. Oprócz lekko podniesionych cen w sklepach nic się nie zmieniło. Co kilkanaście dni wpada tu żandarmeria i pyta przyjaźnie, czy wszystko w porządku oraz przypomina o zasadach związanych z kwarantanną. Mimo to zniknęły rozwieszone początkowo kartki informujące o konieczności zachowania dwóch metrów odstępu między klientami sklepików, a nas zaproszono na kolację w gronie kilku osób, z której jednak zrezygnowaliśmy – nie tyle ze względu na koronawirusa, co na naszego malucha, który mógłby niezbyt dobrze czuć się w dymie wypalanych papierosów czy blantów. Podczas sporadycznych wyjazdów w poszukiwaniu banku w pobliskich miejscowości nie czuliśmy się już tak mile widziani. W aptece sprzedawczynie odsuwały się ode mnie i zasłaniały niemal całe twarze, a na pytanie o jakikolwiek produkt odpowiadały, że nie mają. Polacy, z którymi mamy kontakt i którzy zostali w południowej części Maroka w okolicach Dakhli, pisali o nieprzyjemnym traktowaniu i okrzykach korona, korona!, z czego wynika, że część społeczeństwa może obwiniać Europejczyków o przywiezienie zarazy do Afryki.

Proste życie z widokiem na horyzont

Pobyt tutaj i przymusowa prostota życia to najlepsze, co mogło nam się teraz przydarzyć. Kilka pierwszych dni pełnych coraz to nowych marokańskich obostrzeń minęło nam na wewnętrznym kryzysie i obawie, że podjęliśmy jednak złą decyzję, zostając tak daleko od domu. Czytanie o przypadkach zarażenia koronawirusem, teoriach spiskowych, tonięcie w fake newsach i paniczna próba przetrawienia tych treści – powodowały stres. Jednak po jakimś czasie i kilku posiedzeniach nad kojącym oceanem, odpuściliśmy i cieszymy się tym, co mamy. Jesteśmy wdzięczni za zapierającą dech w piersiach naturę, mewy układające się w klucz tuż nad naszymi głowami, przyjazne psy dające się pogłaskać, śmiech naszego dziecka. Nie ma znaczenia, że mamy tu zaledwie kilka brudnych i wygniecionych ubrań (w końcu pakowałam się tylko na 10 dni). Buty są niemal niepotrzebne, bo chodzimy boso. Kawa jest rarytasem, a amlou (czyli tak zwana „berberyjska nutella”- pasta z migdałów i miodu) najlepszą przekąską. Plastikowa ręczna wyciskarka do cytrusów za sześć złotych to najlepszy gadżet kuchenny, jaki obecnie mamy. Dzisiejszy obiad – dorady – kupiliśmy nie w alejce z mrożonkami, ale targując się z dwoma mężczyznami na czterdziestometrowym klifie. Paweł patroszył ryby na plaży, odganiając się od zainteresowanych mięsem mew i kotów, a wieczorem zjemy je wspólnie z nowymi znajomymi. Na koniec posypiemy plastry pomarańczy cynamonem i będziemy się delektować typowym berberyjskim deserem.
Niewiadomych jest sporo. Prawdopodobnie wszystkie granice będą zamknięte jeszcze przez minimum miesiąc, nie wiemy, czy nasze włóczenie się po plażach nie będzie wkrótce zakazane, a my jako przedsiębiorcy świadczący specyficzne usługi nie jesteśmy w stanie zarabiać teraz pieniędzy. Cały czas mamy kontakt z polskim konsulatem, który spisuje się jak na razie bardzo dobrze. Jesteśmy wpisani na specjalną listę i o każdej możliwości powrotu do Europy otrzymujemy na bieżąco informacje. Nie wiemy, kiedy uda nam się wrócić do domu. Jednak dopóki wszyscy zdrowi i w komplecie, nawet jeśli świat zatrzyma się na dłużej, słońce w Imsouane nadal będzie świecić. |

Wyprawy motocyklowe BadAss Moto.pl:
www.facebook.com/badassmoto.pl