Mieliśmy w klasie kolegę, który nie dawał ściągać, nie chodził z nami na wagary i nie lubił pożyczać. Niczego. Z czasem nikt już nie pamiętał, jak ma na imię, bo przylgnęło do niego przezwisko Lamus. A ja przez wiele lat byłam przekonana, że to określenie kogoś, kto jest nieuczynny, a przez to – co tu dużo mówić – niepotrzebny.
Podróże jednak kształcą, nawet te niedalekie. Przejeżdżając rowerem przez niewielką podlaską Kalinówkę Kościelną, szukałam pretekstu do krótkiego choćby wytchnienia. Zza zakrętu wyłonił się kościół. Był zamknięty, ale obok stał drewniany domek – mały, z ciemnych drewnianych bali, z małymi oknami i małym gankiem. Całkiem zgrabny. Na zewnątrz tabliczka informująca, że to… lamus. Czyli co? To budynek gospodarczy, czasem drewniany, a czasem murowany, prosty w formie albo z podcieniami lub gankami. Czasem ozdobny, czasem surowy, w zależności od wyobraźni projektanta i potrzeb właściciela. Był częścią zabudowań dworskich, przechowywano w nim cenne przedmioty na przykład dokumenty. Później pomysł przechwycili też chłopi, u których służył do przechowywania narzędzi, zboża lub żywności. Z czasem stracił swoją pierwotną funkcję i stał się po prostu rupieciarnią.
Dzisiaj lamus oznacza już tylko miejsce dla rzeczy nieużytecznych – dla tych, które wyszły z mody, z użycia, które są wstydliwie i chcemy je ukryć, ale niekoniecznie się z nimi rozstać z nadzieją, że może jeszcze kiedyś…Tak jak kolega z klasy – niby niedzisiejszy, bezużyteczny, ale może kiedyś… A ja do dziś się zastanawiam, skąd chłopcy z mojej szkoły znali to słowo, i czy mieli pojęcie, jakie było jego pierwotne znaczenie. |