Rozmowa z Lidią Popiel – jedną z najbardziej utalentowanych polskich fotografek.
Tekst: Marzena Mróz
Widzę, że nie rozstajesz się z aparatem fotograficznym. Masz w torebce śliczną leicę. Zawsze nosisz ją przy sobie?
Tak. Rejestruję nią to, co widzę, i później – w jakiś lepszy sposób – przypominam sobie to już tylko przez emocje. Ten rodzaj dokumentacji traktuję jako rodzaj pamiętnika. Chcesz poprzeglądać zdjęcia, które ostatnio zrobiłam? Proszę bardzo, nie mam tajemnic…
Smakowicie wyglądają potrawy, które udokumentowałaś.
To dania, które powstają ostatnio w naszej domowej kuchni. Bogusław przymierza się do wydania książki kucharskiej – zostałam więc na chwilę fotografem kulinarnym. Oczywiście nie odeszłam od formy, którą lubię najbardziej, czyli od portretu. Ostatnio robiłam zdjęcie genialnej grupie panów. To była sesja do portfolio Barberiana – salonu dla brodaczy, który powstał w Warszawie. Wzięli w niej udział Nergal, Bosak, Saramonowicz i Palikot.
Żadnej kobiety wśród nich nie było?
Nie trafiła mi się kobieta z brodą (śmiech).
Tematy zdjęć nasuwają ci się codziennie same?
Trudno nie nosić aparatu przy sobie, kiedy wciąż się gdzieś przemieszczam, natrafiam na dziwne sytuacje, fajne miejsca i nawet jeśli te zdjęcia nie przydadzą się do niczego – gdzieś tam sobie leżą. Wychodzę z założenia, że nie muszą się przydawać.
Jaki świat widzisz przez obiektyw?
Może opowiem, jaki chciałabym zobaczyć. Bo wykadrowanie powoduje stwarzanie swoich własnych kompozycji. Takich wyrywków ze świata, które są bardziej ułożone, nie są chaosem. A nawet jeśli nim są, to przekadrowanie czy brak kompozycji – to wciąż wybrana kompozycja, która sprawia, że ten świat jest bardziej uporządkowany.
Czyli wolisz świat porządkować niż go burzyć?
Raczej tak. Choć burzenie jest czymś pociągającym, niepokornym.
Twórczym w sumie.
Właśnie. Dlatego nie drażnią mnie ucięte głowy w portretach czy dziwne pozy.
Sprzeciwiasz się światu czy raczej jesteś na tak?
Staram się dogadać. Sprzeciwiam się, kiedy coś mnie niepokoi lub nie zgadza się z moim pojęciem o współżyciu – czy to między ludźmi, czy między człowiekiem i przyrodą. Bardzo mnie to porusza.
Co cię zwykle inspiruje?
Ludzie. To, co tworzą. To jest wielka lekcja, bo przecież od ludzi się uczymy. Uwielbiam też przyrodę, ale obserwowanie artystów i rzemieślników – świetnych w swoim fachu – inspiruje mnie ostatnio najbardziej. Do tego dochodzą własne myśli, biorące się z jakiegoś już doświadczenia tych wszystkich obejrzanych rzeczy, przeżytych chwil, przemyśleń. One też bywają inspiracją.
Czy zdarza ci się wstać rano, żeby fotografować Warszawę?
Oczywiście! Wtedy jest najpiękniejsze światło i trudno z tego nie skorzystać. Szczególnie polecam niedzielę. Ulice są wtedy puste, mało samochodów. Można zobaczyć więcej architektury i zmian, jakie ostatnio w centrum miasta zaszły. Lubię odkrywać w Warszawie nowe miejsca, ale też fotografować te dobrze mi znane, stare. Lubię wchodzić w podwórka, na przykład na ulicy Mokotowskiej. Pierwsze podwórko – naprzeciwko Domu Dochodowego – jest zupełnie niesamowite, czujesz się tak, jakbyś znalazła się nagle w innym mieście. Mały ogródeczek, koteczek, wywalona kanapa, sąsiedzi – inne życie. Są dwie twarze Warszawy.
Z jednej strony koteczek i kanapa w ogródku w centrum miasta, a z drugiej wieżowce i wyrastające city.
Bardzo lubię nowoczesną architekturę. Są w Warszawie miejsca, które zasługują na wyjątkowe, rozpoznawalne nowe obiekty. Na pewno przyciągnęłyby do miasta ludzi z całego świata i miałyby szansę stać się znakiem szczególnym, takim jak choćby Pałac Kultury. Ale nie narzekajmy. To, co już jest, to nowe city, robi wrażenie. Wprowadziło inną jakość życia i nową przestrzeń dookoła. A to jest ważne, działa na nasze myśli. Wszystko to, co widzimy, prowokuje nasze działania.
Fotografujesz Mokotowską…
…od tyłu (śmiech). Lubię też nowoczesne płaszczyzny, które się przenikają – na przykład z Pałacem Kultury w tle. Fotografowałam też plac Grzybowski i apartamentowiec Cosmopolitan z perspektywy ostatnio wyremontowanej ulicy Próżnej. Muszę przyznać, że plac Grzybowski zrobił się ostatnio bardzo międzynarodowy. Na skwerze latem dużo ludzi odpoczywa. Można obserwować przemieszanie kultur, barw, warstw społecznych. Przychodzą tu studenci, turyści, kiedy jest ciepło po placu biegają rozebrane dzieci, można tu zobaczyć bezdomnych i widzów spieszących na przedstawienie do Teatru Żydowskiego. Ludzie przychodzą też na ulicę Próżną, gdzie niedawno powstało siedem nowych restauracji.
Czy masz swoje ulubione kadry Warszawy?
Jest kadr, który mam w myśli i bardzo chcę go zrobić. To widok z dachu Sali Kongresowej. Punkt, z którego widać świetną perspektywę. Ostatnio byłam też z aparatem na bulwarach wiślanych, za Centrum Nauki Kopernik. Był targ śniadaniowy, a przy brzegu stała łódka z kolorowymi stolikami. Nie dość, że miły, estetyczny odbiór, to ludzie, którzy tam przychodzą, uśmiechają się i odzywają do siebie. Dużo pozytywnych zmian.
Czy Warszawa jest fotogeniczna?
Istnieją piękniejsze miasta, to fakt. Ale w Warszawie jest bardzo wiele miejsc, w których można zrobić zdjęcia mody, portrety czy street photo – bez żadnego problemu. Zawsze coś się dzieje.
Na swoim portalu Finelife napisałaś: „Szukaj piękna. Zachwyć się tym ewidentnym, w jednej chwili wpadającym swym ciężarem w twoje objęcia i szukaj dalej. Szukaj tego, co schowane, co daje się powoli odkrywać. Szukaj…”. Znalazłaś najpiękniejsze miejsce w Warszawie?
Uwielbiam parki i skwery. Od zawsze jestem zachwycona Łazienkami. Nie lubię, jak mi się odnawia coś za bardzo. Chcę czuć stare mury. Najlepszy byłby miks nowoczesności z odrobiną patyny i historii.
Warszawa na twoich zdjęciach jest czarno-biała czy kolorowa?
Uwielbiam kolor i lubię oglądać kolorowe zdjęcia. Jednak moja Warszawa jest najczęściej czarno-biała.
Teraz pytanie może trochę górnolotne, ale kusi mnie, żeby ci je zadać. Czym jest dla ciebie fotografia?
Oprócz tego, że jest moją pasją i czymś, co mnie prześladuje, łazi za mną i sprawia, że wciąż muszę nosić aparat ze sobą – jest też – odpowiem górnolotnie – życiem. W każdym razie zajmuje mi trochę czasu.
Pokochałaś fotografię, sama kiedyś pozując do zdjęć.
Fotografowanie zajęło mnie, zainteresowało do tego stopnia, że w pewnym momencie chciałam zrobić coś sama. Zobaczyłam kadr. Zawsze jest tak, że chce się zrobić więcej, żeby pójść dalej. Tak właśnie aparat stanął na mojej drodze, a ja stanęłam po drugiej jego stronie. Ale też miałam kogo fotografować! Obiektami stały się moje koleżanki modelki, piękne dziewczyny, z którymi wystarczyło się po prostu umówić na sesję. Raz-dwa, raz-dwa i okazało się, że mogę robić zdjęcia na okładki do magazynu Scena. To był 1985 rok. Wtedy, oprócz modelek, zaczęłam też fotografować aktorki i jakoś to poszło…
A teraz pociąga cię miasto i architektura.
Tak, ale wciąż w tym mieście gdzieś jest człowiek. Jak się fotografuje same mury, jest w tym coś bezkompromisowego. Tymczasem człowiek, gdzieś tam przebijający się, nawet mała postać sztafażowa – zawsze wprowadza trochę życia.
Pamiętasz Warszawę swojego dzieciństwa? Jakie obrazy uchwyciłaś, zapamiętałaś?
Pamiętam, jak po raz pierwszy udałam się na ucieczkę do miasta, bo mieszkałam na przedmieściach.
To były wagary?
Nawet nie. Po prostu zerwałam się z domu. Nie uciekłam, ale wyszłam i po raz pierwszy sama pojechałam do centrum. Nikt o tym nie wiedział. Odważyłam się wsiąść do tramwaju i zdobyłam wtedy coś cennego – orientację w mieście. Do dziś bardzo dobrze znam Warszawę. To moje miasto.
Masz swój azymut?
Pałac Kultury, Cepelia i Domy Towarowe Centrum.
Zdarza ci się, portrecistce, robić street photo?
Moim mistrzem w tej dziedzinie jest australijski fotograf Trent Park, który robi świetne czarno-białe zdjęcia miejskie – pod słońce, dużo światła, kontrastów, ludzi w smugach cienia. Ja sama street photo nie robię, ale przecież nie można robić wszystkiego. Już bez przesady. |