Weronika Kosińska to nowe gorące nazwisko w polskiej fotografii portretowej, modowej i beauty. Rozmawiamy z okazji otwarcia jej wystawy Światłoczuli w warszawskiej galerii Rabbithole Art Room.
Zdjęcia: Weronika Kosińska
Stylizacje: Kamila Picz
Makijaże: Izabela Szelągowska & Aga Brudny
Fryzury: Patryk Nadolny
Kolaże Agnieszki Podsiadlik: Agnieszka Stopyra
Jeszcze niedawno pracowałaś w wydawnictwie, dzisiaj odnosisz kolejne sukcesy na zupełnie innym polu. Co się stało?
Po prostu – gdzieś tam na nowo zakochałam się w fotografii.
Co to znaczy – na nowo?
Wcześniej pracowałam głównie na analogach, robiłam smutne czarno-białe zdjęcia martwej naturze i budynkom, a po nocach siedziałam w ciemni. Szukałam swojej drogi – zawsze wiedziałam, że chcę jakoś wyrazić siebie, czy to za pomocą tańca na głowie, pisania, czy malowania. Przez pewien czas chciałam być nawet architektem! Szukałam tego, co mnie zatrzyma na dłużej. Za pierwszym razem fotografia nie zadziałała, a po studiach filozoficznych trafiłam do Wydawnictwa Literackiego. Po kilku latach zaczęło mnie jednak ciągnąć w bardziej twórczą stronę. Wróciłam do fotografii – tylko już cyfrowej, kolorowej, modowej. Zaczęłam eksperymentować z koleżanką wizażystką. Okazało się, że człowiek jest bardzo plastyczną istotą i jeśli się trochę przyłożyć, można z niego wyciągnąć kosmiczne rzeczy. Idea kreowania własnych wycinków rzeczywistości okazała się bardzo kusząca i po pewnym czasie było już jasne: kompletnie się zakochałam.
Ktoś kiedyś powiedział, że najważniejszą umiejętnością fotografa reportera jest bycie niewidocznym. Może przełomem była nie tylko zmiana technologii, ale przede wszystkim tematyki – od interakcji z milczącym światem do robienia portretów i interakcji z ludźmi?
Możliwe. Rzeczywiście przejście od fotografowania zastanych rzeczy do wielogodzinnej współpracy z ludźmi było wyzwaniem. Może właśnie ten przełom sprawił, że tak kocham fotografować, a także przygotowywać sesje zdjęciowe. Czuję się wtedy jak dziecko, które się bawi, zapominam o wszelkich konwenansach. A podczas samej sesji zdjęciowej czasami robię dziwne rzeczy, przyjmuję śmieszne pozy i wydaję niekontrolowane okrzyki zachwytu… Z boku to może wydawać się zabawne, widzę to na backstage’ach – taka sesja jest niczym dom wariatów! Ale potem na zdjęciach ukazuje się ten wycinek, który jest magią w zupełnie nowej odsłonie. Myślę, że w tym wszystkim musiałam przejść swoją drogę i nauczyć się po prostu być: złapać na tyle intymny kontakt z drugim człowiekiem, żeby umieć z niego wydobyć coś głęboko indywidualnego, a zarazem nie stłamsić go i nie speszyć.
Twoja fotografia jest wybitnie kreacyjna, zwłaszcza jak na fotografię portretową.
W przypadku Światłoczułych pewnie tak, za sprawą przydzielenia uczestnikom projektu konkretnych tematów i ról. Nie zostało to powiedziane w opisie wystawy, ale w tym projekcie każda postać miała swoje słowo-klucz, wokół którego budowaliśmy historię i cykl fotografii.
Czy możesz nam zdradzić te słowa klucze?
Są dość proste, to na przykład kolory – złoto, biel, czerwień, choć celowo zdecydowałam, że nie będzie czerni. Były też mniej oczywiste słowa, takie jak blask czy naturalność. Wiele tematów pozostało niezrealizowanych, bo pasowały do osoby, która ostatecznie nie znalazła dla nas czasu w ramach naszego deadline’u. Żałuję tych rozminięć, bo to były piękne wizje i dobrze przygotowane historie…
Jak się czujesz, kiedy doprowadziłaś projekt do finału – czyli wystawy? Co teraz się otwiera?
Na razie zastanawiam się, gdzie jeszcze pokazać Światłoczułych, którzy spotkali się z bardzo dobrym przyjęciem. Ale wiadomo – od razu pojawia się myśl, co by tu teraz nowego stworzyć. Chcę jednak uniknąć autorygoru – że coś muszę. Niech to się zadzieje naturalnie, trochę „samo się wymyśli”. W przypadku Światłoczułych konkret, czyli światło dzienne w kontrze do błysku fleszy, prostota czy budowanie wokół słów – sam się pojawił. Myślę, że następny projekt też przyjdzie sam.
O! To były zdjęcia robione w świetle naturalnym?!
Tak, wszystkie. Stąd tytuł Światłoczuli.
Musiało się to wiązać ze sporymi trudnościami technicznymi.
Na pewno z elastycznością naszych działań, bo światło dzienne bywa kapryśne i narzuca pewne rzeczy. Część pomysłów trzeba było do niego dostosować, kilka tematów po drodze odpadło.
Opowiedz trochę o pracy przy świetle dziennym. Gdzie powstawał projekt?
W trzech studiach – każde miało swoją specyfikę: na przykład w jednym sufit był przeszklony, a drugie było malutkie.
Mówiłaś, że osoby, które zapraszałaś do współpracy, miały zazwyczaj ciasny kalendarz – nie dawało się koordynować zdjęć z pogodą…
Często terminy były ustalane miesiąc, nawet dwa miesiące wcześniej – totalny ryzyk-fizyk. Na szczęście projekt w większości powstawał latem – ostatnie zdjęcia kończyliśmy we wrześniu – więc jeszcze było jasno i przyjemne. Nawet przy zachmurzonym niebie światło było po prostu łagodniejsze, ale wciąż wystarczające. Teraz, w zimie, byłoby trudniej – zwłaszcza że słońce zachodzi przed szesnastą…
Jakie są wymagania techniczne?
Zależy, co się chce osiągnąć. Jeżeli celujemy w spójny edytorial, to światło powinno mieć podobny charakter, chociaż ostatnio obserwuję, że tego typu spójność już nie jest oczywista. U nas panowała dowolność: czy zaświeciło mocniej, słabiej czy wcale – nastrój całej sesji był skomponowany tak, żeby to wszystko grało. Czasami tylko czekaliśmy na odpowiedni moment – na przykład na jednym ze zdjęć Ani Cieślak miał się znajdować cień kwiatów na twarzy i tego efektu nie dało się osiągnąć bez ostrego światła. Dlatego wyczekiwaliśmy z kwiatkiem nad twarzą Ani, aż przeleci chmurka.
Zaskoczyło mnie, jak różne osoby posługują się światłem – znajomy tak ustawiał ekrany pochłaniające, że rysował komiks za pomocą fotografii. Uzyskiwał efekt mocnego konturu. To nie jest coś oczywistego, a on na to wpadł naturalnie.
Tak, to niesamowite, jak każda osoba ma inny ogląd sytuacji: potrafi coś inaczej opisać, ma inne skojarzenia.
Ty też uczysz fotografii profesjonalnie.
Czasem prowadzę warsztaty, ale nie przepadam za tym, gdyż, niestety, nie potrafię stawiać sobie granic i kiedy już uczę, to wszystkich chcę nauczyć wszystkiego już i teraz. Kosztuje mnie to mnóstwo energii i potem ledwo żyję przez tydzień. Ale raz na jakiś czas takie warsztaty są wspaniałe.
Dzięki temu można się skonfrontować z tym, jak ktoś odnajdzie swoje własne spojrzenie.
Tak, to jest fantastyczne. Pamiętam swoje pierwsze warsztaty, gdzie było dziesięcioro uczestników. To samo światło – sztuczne, więc powtarzalne – i ta sama modelka. Każdy z uczestników miał swój indywidualny czas na fotografowanie. Patrzyliśmy potem na zdjęcia i każda seria była inna! To mnie tylko utwierdziło w przekonaniu, że mogę przekazać wszystko, co wiem, ale nie zmienię czyjegoś patrzenia na świat. I ta różnorodność, niepowtarzalność spojrzenia w powtarzalnych warunkach, jest piękna.
Sprawia, że chce się fotografować.
Ważne jest też to, co powtarzam swoim kursantom: że nie ma konkurencji. Przekonują się, że mimo tych samych warunków każdy z nich wykona zadanie inaczej. Nie ma się zatem czego bać – każdy jest wyjątkowy, niech szuka własnego spojrzenia, niech o nie walczy.
Widać u ciebie pewien rodzaj inspiracji – mam wrażenie, że masz swój język, ale nie jest on „samotną wyspą”.
Szczerze mówiąc, nie śledzę wszystkiego, co się dzieje w fotografii. Zdjęcia i tak bombardują nas z każdej strony: w internecie, czasopismach czy galeriach, które czasem odwiedzam. Inspiracje, o których mówisz, pewnie w części są przypadkowe, niezamierzone, czasem wynikają z moich własnych obsesji: na przykład teraz wszystko robiłabym w kolorze różowym, białym, kremowym, albo na złoto i srebrno. I do tego minimalistycznie, nowocześnie. Czuję, że ta moja obsesja, chcąc nie chcąc, przenika do zdjęć, bo po prostu w danym okresie nie podoba mi się nic innego. A potem to mija i przychodzi nowa faza. Trochę jak z jedzeniem: czasami nie wiesz, dlaczego przez miesiąc jesz biały ser, którego ogólnie to nie lubisz. Takie nasze prywatne, jeszcze nierozszyfrowane obsesje.
Po prostu masz okresy, jak Picasso.
Być może. Ciekawie jest słyszeć o sobie z ust innych ludzi, bo na co dzień nie zastanawiam się, jaka jest moja fotografia. Kiedyś ktoś spytał mnie o motto, bo chciał je umieścić pod notką na mój temat. Po dłuższym namyśle wysłałam zdanie, które najbardziej kołatało mi się po głowie: „Pstrykam, kiedy mi się podoba”. No, i właśnie: fotografuję, co mi się podoba – to moja jedyna zasada. Wspaniale usłyszeć, jak inni ludzie, opisując moje zdjęcia, używają takich słów, jak: „kobiecość”, „tajemnica”, „melancholia”; często słyszę też o magii. To jest cudowne, ale nie było moim jakimś wielce wykoncypowanym zamysłem; mnie się to po prostu podobało.
Czy te interwencje, które zdarzyły się przy wystawie Światłoczuli – machnięcia pędzlem, sypanie mąką czy pomalowanie wydruku złotem – też są wynikiem tego, że bez tych elementów coś ci się nie podobało?
Akurat w pracy z osobami, które mają swój znaczny dorobek, ze zbudowanymi artystami, ważne było przygotowanie sesji, a wspomniane interwencje były konkretne i wcześniej wszystkim znane. Małgosia Foremniak wiedziała, że będzie posypywana mąką, a Joasia Kulig, że wystąpi w piegach – od razu zresztą się jej szalenie spodobały. Szybę pomalowaną na złoto też trzeba było przygotować wcześniej. Wszystko to wymyślałyśmy ze szczegółami przed sesją.
Czyli to była szyba pomalowana na złoto, a nie zewnętrzna interwencja!
Zewnętrzna interwencja dotyczyła zdjęć Natalii Przybysz – Iza Szelągowska, wizażystka, namalowała na jej wydrukowanych fotografiach złote elementy. A Joasia Kulig rzeczywiście była fotografowana przez szybę. Jedno ze słów kluczy wystawy brzmiało „warstwy” i zakładało zrobienie ze zdjęć kolaży – to temat Agnieszki Podsiadlik, której w tamtym momencie kolaż był bliski.
Ty nie masz potrzeby kolaży?
Chyba nie, raczej mam problem z wycinaniem kawałków ludzkiej twarzy. Moi znajomi śmieją się ze mnie, że jest mi bardzo trudno zrezygnować z jakiejś części kadru i w swoim portfolio mam mało close-up’ów. Lubię całą twarz. Gdy muszę pokazać jedno oko, pół ust i trzy czwarte nosa, to już mam problem, bo mi czegoś przeważnie szkoda – przecież dookoła jest tyle pięknych rzeczy! |