Miśkiewiczowie to zdecydowanie jedna z najbardziej muzykalnych rodzin w Polsce. Henryk – słynny saksofonista jazzowy z Kożuchowa, którego popisy muzyczne wprawiły w zachwyt między innymi Billa Clintona. Dorota – absolwentka Akademii Muzycznej imienia Fryderyka Chopina w Warszawie w klasie skrzypiec, która jednak postanowiła, że nie potrzebuje żadnego instrumentu – wystarczą własne struny głosowe. Z okazji siedemdziesiątych urodzin Henryka Miśkiewicza wspólnie nagrali płytę Nasza Miłość, która ukazała się w marcu tego roku.

 

Tekst: Milena Gąsienica-Kowalczyk
Zdjęcia: Iza Grzybowska

 

Zacznę nieco przekornie – czy istnieje dla państwa życie pozajazzowe?
Henryk Miśkiewicz: Oczywiście! Przed chwilą wróciłem z ogródka, gdzie zajmowałem się wiosennymi porządkami. Bardzo lubię prace ogrodnicze, one mnie całkowicie relaksują. Siedzę wśród roślin, rozmawiam z kwiatami, z ptakami i jestem szczęśliwy, bo świetnie się dogadujemy. Mam jeszcze jedno hobby, które dzielę chyba z całą rodziną – uwielbiam gotować. Przynajmniej raz w tygodniu spotykamy się, by wspólnie pobiesiadować przy dobrym jedzeniu. Staramy się żyć nie tylko jazzem. Zauważyłem wręcz, że z wiekiem człowiek potrzebuje coraz więcej ciszy. Kiedyś w naszym domu muzyka grała od rana do wieczora, bez przerwy. Teraz już nie umiałbym tak funkcjonować, wybieram spokój. A kiedy chcę posłuchać dobrej muzyki, sięgam po saksofon i gram. (śmiech)

Dorota Miśkiewicz: Ja się pod tym podpisuję, cisza to jest rodzaj higieny ucha koniecznej dla muzyka, a najczęściej zapewnia mi ją przebywanie w świecie przyrody. Chyba odziedziczyłam miłość do natury po tacie, chociaż nie mogę powiedzieć, żebym lubiła grabienie liści i te wszystkie prace ogrodowe – zdecydowanie nie! Mamy działkę pod Warszawą i na szczęście zawsze, kiedy tam przyjeżdżam, okazuje się, że nasz świetny ogrodnik już uporał się z wszelkimi porządkami, więc mogę wykorzystać pobyt wyłącznie na odpoczynek. Co roku szczególnie wyczekuję wiosny, kiedy ptaki budzą mnie swoimi śpiewami o czwartej rano. Poza tym z tatą łączy nas wspomniana miłość do jedzenia i przebywania z rodziną, bycia ze sobą – to jest najważniejsze.

Jazz zawitał w rodzinie Miśkiewiczów za sprawą pana Henryka, ale kiedy pojawił się w pańskim życiu i jaka była tego przyczyna? Niedawno obchodził pan pięćdziesięciolecie pracy artystycznej, co oznaczałoby, że zaczął pan jako nastolatek – w tamtych czasach jazz był muzyką dosyć kontrowersyjną.
H.M.: Wręcz zabronioną! Ale to nie przeszkodziło mi w realizowaniu pasji. Z muzyką jazzową spotkałem się po raz pierwszy, kiedy miałem dwanaście lat. Do mojego małego miasteczka, Kożuchowa, przyjechał znakomity Zespół Dixielandowy Zygmunta Wicharego. To była bardzo znana postać. Co prawda wówczas już zajmowałem się muzyką, chodziłem do ogniska na lekcje akordeonu, grywałem razem z ojcem, który był również saksofonistą i klarnecistą, ale oczywiście nie miałem pojęcia, czym jest jazz. Kiedy na tym pamiętnym koncercie usłyszałem swingowanie, od razu wiedziałem, że to jest muzyka, którą chcę wykonywać. Jak tylko zdałem do liceum we Wrocławiu jako czternastolatek, od razu założyliśmy z kolegami zespół dixielandowy w naszej bursie. I tak od tamtej pory żyję jazzem.

Podobnie jak pani, z taką jednak różnicą, że jazzowa przygoda zaczęła się znacznie wcześniej. Dorastanie w muzycznym domu, gdzie pojawiały się znane osobistości, było pewnie wyjątkowe dla dziecka.
D.M.: To było wyjątkowe i normalne jednocześnie. Niestety czasów dzieciństwa nie pamiętam zbyt dobrze, dopiero teraz tata opowiada mi, że Andrzej Trzaskowski bywał u nas w domu i grał wieczorami na pianinie. Jednak kiedy byłam już nastolatką, czułam, że jestem trochę uprzywilejowana. Szczególnie jak przychodziła Ewa Bem, przytulała mnie i nazywała Gałązeczką. To było bardzo miłe.

W późniejszych latach z niektórymi z tych muzyków przecinały się pani ścieżki artystyczne – wspomniana Ewa Bem, Włodzimierz Nahorny…
D.M.: Tak, to byli koledzy taty, z którymi udało mi się zrealizować kilka wspólnych projektów. Być może mieli do mnie większe zaufanie właśnie z tego powodu, że byłam córką ich zdolnego kolegi. Liczyli na to, że coś po nim odziedziczyłam. (śmiech)

Jaką wartość wprowadza do występów estradowych, w ogóle do wspólnego grania, obecność taty?
D.M.: Ostatnio zastanawialiśmy się nad tym, czy faktycznie to się tak bardzo różni – występowanie z rodziną od występowania z muzykami, którzy nie są spokrewnieni. Doszłam do wniosku, że muzyka ma w sobie coś takiego, co zbliża ludzi, którzy ją wykonują – jeśli jestem z kimś na estradzie, to jestem z tym kimś bardzo blisko, tak jakbym była z rodziną. Ale oczywiście, kiedy na scenie pojawia się tata, czuję się bezpieczniej. To jest zarówno kwestia muzyczna, bo wiem, że jak się pogubię to tata nad wszystkim zapanuje, pokaże mi, kiedy wejść. Ale również chodzi tu po prostu o relację ojciec – córka, która daje mi poczucie bezpieczeństwa, takie jak w domu.

Powodem naszego spotkania jest najnowsza płyta rodziny Miśkiewiczów Nasza Miłość – mam wrażenie, że jej tytuł można co najmniej dwojako zinterpretować. Z jednej strony nasuwa się pierwsza miłość między tatą i córką, a z drugiej – tytuł ten można chyba traktować jako odniesienie do wspólnej miłości – muzyki.
D.M.: Bardzo się cieszę, że pani to zauważyła, bo przecież również dzięki miłości do jazzu zrodził się pomysł na wspólne nagranie. W naszym przypadku to wszystko się łączy – dorastałam w domu pełnym miłości rodzinnej, ale i miłości do muzyki.

Taka interpretacja tytułu niesie za sobą ciekawe znaczenia dla słów jednej z piosenek, w której słyszymy: Czy nasza miłość jeszcze oddycha, czy może już jej potrzebny tlen.
D.M.: Muzyka sama w sobie jest tlenem, jest tlenem dla nas. Dzięki niej lepiej nam się żyje, ona nas w pewnym sensie pielęgnuje. Mam nadzieję, że jest tak samo ważna dla innych ludzi, nie tylko muzyków, bo dzięki temu moja praca nabiera sensu. Wspomniana przez panią piosenka jest jednym z najważniejszych utworów na płycie. Wyjątkowo muzyki nie skomponował do niej tata, tylko ja i brat. Od dawna miałam w szufladzie tekst Bogdana Loebla, pojawił się też pomysł na melodię, natomiast nie byłam w stanie sama dokończyć kompozycji, więc postanowiłam poprosić o pomoc Michała, który jest niezwykle uzdolniony, jeśli chodzi o słyszenie harmoniczne. Mimo to rzadko komponuje, co jest dla mnie niezrozumiałe, więc chciałam wykorzystać jego potencjał i zarazem udowodnić mu, jakim jest świetnym twórcą. Efekt jest bardzo satysfakcjonujący.

Pomysł na ten album kiełkował już od dawna. Jeszcze przed pandemią, podczas państwa koncertów można było usłyszeć fragmenty z materiału na płytę.
D.M.: Zgadza się, ten pomysł istniał już od kilku lat, a jak się okazało, w głowie taty narodził się jeszcze wcześniej. To od dawna było jego marzenie, tylko nie mówił tego na głos.

Zauważyłam, że wszyscy dziwią się, dlaczego ten rodzinny projekt powstał tak późno, ale przecież są też plusy takiego posunięcia – materiał jest dobrze przemyślany, a muzycy nie występują już na estradzie na zasadzie ojciec i dzieci, tylko jako partnerzy.
H.M.: Przez cały ten czas każdy z nas robił swoje, kształtował się we własnym kierunku i teraz już wszyscy jesteśmy dojrzali muzycznie. Po prostu dorośliśmy do tego, żeby w końcu grać razem jako równoprawni członkowie zespołu. To rzeczywiście trochę trwało, w międzyczasie już koncertowaliśmy wspólnie, ale nasze występy były sporadyczne. Ta wspólna płyta pozwala nam na znacznie więcej.

 

Panie Henryku, album został wydany z okazji pańskich siedemdziesiątych urodzin – aż nie chce się wierzyć – muzyka zdecydowanie pana odmładza!
H.M.: Ja też nie mogę uwierzyć, że to już tyle. (śmiech) Gram z różnymi muzykami – ze starszymi, takimi z mojego pokolenia, z moimi dziećmi i wreszcie z młodszymi od Dorotki i Michała. Przez te różnice wieku muszę się ciągle dostosowywać – w myśl powiedzenia Kto z kim przestaje, takim się staje. Teraz przyszedł czas, by się odmładzać, gram z młodymi i pracuję nad tym, by im dorównać, codziennie się rozwijać i poznawać muzykę, która ich interesuje.

No właśnie – pozostali muzycy współtworzący płytę to właściwie sama młodzież, weźmy choćby Piotra Orzechowskiego – Pianohooligana i jego niepokorne, niekonwencjonalne brzmienia, które idealnie wpisały się w brzmienie płyty.
H.M.: My się dobrze rozumiemy, wyrastaliśmy na tych samych gatunkach muzycznych. Faktem jest, że młodsze pokolenie ma inną wyobraźnię, ich muzyka jest dojrzalsza, niż moja w ich wieku. Na płycie dobrze słychać to, że młodzież dodaje animuszu. A Pianohooligan? W muzyce jazzowej trzeba trochę pochuliganić!

D.M.: Piotr jest chyba najbardziej kojarzony z awangardą muzyczną, jeśli chodzi o ten skład, ale trzeba powiedzieć, że on, co nieczęsto się zdarza u awangardowych muzyków, jest gruntownie wykształcony. Dzięki temu potrafi zrozumieć również nasz język. To muzyczne spotkanie było zatem bardzo ciekawe dla obydwu stron.

Na Pianohooliganie charakterystyczne brzmienia się nie kończą, bo przecież mamy tu również niemały wkład Michała Miśkiewicza i Sławomira Kurkiewicza.
D.M.: Michał z pewnością gra niekonwencjonalnie. Kiedy rozmawiam z moimi kolegami perkusistami, oni często właśnie to podkreślają, że Michał ma bardzo charakterystyczne brzmienie, że można go od razu rozpoznać. A ze Sławomirem Kurkiewiczem tworzą świetny duet, to wieloletni partnerzy z zespołu i dzięki temu są bardzo zgrani.

W przypadku takiego zestawienia muzyków nie mogło zabraknąć niesamowitej energii, szaleństwa i improwizacji, choć mam wrażenie, że jak na tych artystów, to i tak jest w miarę spokojnie. (śmiech)
H.M.: Wszystko przez to, że w albumie jest sporo ballad, w których trzeba jednak grać bardziej konwencjonalnie. Na płycie pojawił się utwór Słowa w głowie – on jest najspokojniej wykonywany, bardzo delikatnie, prawie nic tam się nie dzieje. Pamiętam, że aby to osiągnąć, trzeba było wielokrotnie powtarzać: Panowie, panowie, spokojnie, gdzie was tam niesie! (śmiech) W końcu się udało, ale rzeczywiście, ci młodzi ciągle chcieli sobie bardziej poszaleć. Na szczęście są i momenty frywolne, gdzie dzieje się bardzo dużo – tam mogli puścić wodze fantazji.

D.M.: Podczas nagrywania można było zaobserwować, jak duże znaczenie w takiej muzyce ma proces twórczy. Kiedy powtarzaliśmy ten sam utwór, każda wersja różniła się od poprzedniej. Jestem pewna, że gdyby wówczas słuchała nas publiczność, byłyby to bardziej szalone utwory. Płyta zaś rządzi się innymi prawami niż koncert. Rzadko zdarza się tak, że ktoś zasiada w fotelu, włącza płytę od początku do końca i skupia się wyłącznie na niej, na każdym dźwięku, tak jak podczas występu na żywo. Musimy sobie z tego zdawać sprawę, kiedy nagrywamy.

Przez lata państwo razem mieszkali i nasiąkali tą samą muzyką, dyskutowali, wspólnie słuchali płyt, które tata przywoził też z zagranicy. Czy wasze postrzeganie materii jazzowej jest przez to podobne?
H.M.: Na początku tak było – mieliśmy jednakowe gusty właśnie dlatego, że słuchaliśmy tej samej muzyki. Później natomiast, kiedy dzieci podorastały, zaczęły interesować się czymś innym. Wpływ na ich upodobania mieli też rówieśnicy. Nasze drogi nieco się przez to rozeszły, ale wiem, że jeśli korzenie są te same, to właśnie one zawsze będą nas łączyć.

Czy w projektach takich jak Nasza Miłość ważne jest, aby odczuwać muzykę podobnie? Czy jest może zupełnie na odwrót – różne spojrzenia są tym, co nadaje jej charakteru?
H.M.: Dzięki temu, że każdy ma swoje spojrzenie na jazz, w tej muzyce coś się dzieje. Czasami, kiedy gram z zespołami, w których każdy myśli tak samo, zauważam, że grozi to popadnięciem w rutynę. Z kolei w naszym przypadku, też dzięki młodości w zespole, świeżości jaką wprowadzają muzycy, każdy z nas ma większą frajdę z muzykowania, bo ciągle są jakieś niespodzianki, coś się wydarza, jeden drugiego słucha, reaguje.

Również jeśli chodzi o autorów słów do nagranych utworów, znajdziemy tu samych najlepszych (Poniedzielski, Młynarski). Większość tekstów powstała z myślą właśnie o tej płycie.
D.M.: Tak, poza wspomnianym Wojciechem Młynarskim, którego tekst otwiera płytę. Nasze senne sprawy to piosenka sprzed lat, śpiewana przez Ewę Bem. Pozostałe teksty w większości powstały do utworów taty. Naszym zadaniem było zastanowienie się które melodie będą na tyle nośne, żeby słuchała ich jak największa liczba osób. Oprócz tego, utwory musiały być bardzo melodyjne, żeby te słowa właściwie same się pisały. Później pozostała kwestia wyboru, który autor będzie do danej melodii pasował i wreszcie – oczekiwanie na efekty, które są dla mnie zawsze miłym zaskoczeniem.

Mówi pani, że chcieliście trafić z płytą do jak najszerszego grona odbiorców, ale w przypadku jazzu chyba nie trudno o słuchaczy. Ta muzyka, mimo że trudna, wciąż jest modna.
D.M.: Mam nadzieję, że tak jest!

H.M.: Ale proszę zauważyć, ileż jest zespołów, których muzyka nie ma z jazzem nic wspólnego, a mimo to twierdzą, że jednak elementy jazzu zawiera. Już samo słowo jazz jest w pewien sposób nobilitujące. Jednak wiadomo, że publiczność jazzowa nie jest tak duża jak popowa.

D.M.: Ale jest to publiczność dosyć wierna. Myślę, że muzyka jazzowa, która jest grana na instrumentach akustycznych nie starzeje się, tak jak to ma miejsce w przypadku niektórych popowych nagrań szukających brzmienia. Kiedy słuchamy jakichś płyt z lat 80., dobrze słyszymy, że to są lata 80. właśnie, to jest brzmienie przypisane do danej mody, a w przypadku muzyki granej na instrumentach akustycznych jest inaczej. Mam wrażenie, że dzięki temu jazz przetrwa. |