Czy film o pięknej agentce granej przez Charlize Theron wreszcie przełamie stereotyp, zgodnie z którym superszpiegiem jest zawsze mężczyzna?
Tekst: Olga Sztern
Pierwsza była Modesty Blaise. Wynajętą przez brytyjski rząd do zadania specjalnego przybraną córkę naftowego szejka brawurowo zagrała Włoszka Monika Vitti, lepiej znana ze skomplikowanych, psychologicznych ról u Antonioniego czy Felliniego. Reżyser filmu Joseph Losey przeniósł na wielki ekran komiksową Modesty, mając nadzieję, że w ten sposób… wykończy Bonda parodią, ironią i satyrą. W 1966 roku samo obsadzenie kobiety w roli superagenta awanturnika miało mieć potencjał komiczny. Coś chyba poszło nie tak, gdyż w sierpniu tego roku – 51 lat po premierze Modesty Blaise – David Craig potwierdził swój udział w następnej odsłonie bondowskiej megaprodukcji. Tymczasem Modesty Blaise znana jest niemal wyłącznie kinomanom, wśród których budzi zaciekle różnice zdań – czy jest ostatnim gniotem czy raczej zapoznanym arcydziełem. Atomic Blonde w reżyserii Davida Leitcha nie ma aspiracji, by raz na zawsze „zakosić” filmy o superszpiegach. Przeciwnie, uważny odbiorca zobaczy w tym obrazie wszystkie ukryte zalety gatunku. Bo sensacyjny film szpiegowski ma to do siebie, że aby wywołać właściwe emocje, powinien być zapisem uważnej obserwacji historycznej. Może – tak jak seria bondów – grać na lękach i wyobrażeniach swojej epoki (od sekt w amazońskiej dżungli przez loty na księżyc aż po zagubiony arsenał jądrowy upadłego sowieckiego imperium). Może też (i takie podejście zdobywa rosnącą popularność) odtwarzać realia i polityczne gry danego czasu i miejsca. Atomic Blonde, której bohaterka ląduje w Berlinie tuż przed zburzeniem osławionego muru, pokazuje szczególny wycinek historii XX wieku. Film otwiera wycinek z przemówienia Ronalda Reagana: Mr. Gorbachev, teat down this wall (Panie Gorbaczow, niech pan zburzy ten mur). Ale choć na ekranie zobaczymy i zmęczenie systemu podtrzymującego podział, i Berlina, i całego świata na dwie połowy, Wschód i Zachód, i rozmaite pęknięcia w żelaznej kurtynie – to prawdą jest deklaracja umieszczona przez twórców filmu zaraz po klipie z Reaganem: To nie jest historia o tym. Piękna agentka MI6 Lorraine Broughton spotyka na swojej drodze ludzi, dla których to Berlin, jego specyfika enklawy, jest najwyższą stawką. Cokolwiek się stanie, czy to zburzenie muru, czy to zaostrzenie zimnej wojny, najważniejsze są krucha równowaga i unikalny klimat wolności. Mimo wszechobecnych podsłuchów i posterunków Berlin szybko zaczął funkcjonować jako stolica kontrkultury – i, co dobrze pokazuje film, nie dotyczyło to tylko zachodniej części. Walka o Berlin to walka o zachowanie tożsamości pod nadciągającym naporem historycznych przemian. I choć jest oczywiste, że głównym punktem odniesienia Atomic Blonde są filmy o superszpiegach, nie sposób oprzeć się wrażeniu, że równie ważnym nawiązaniem był film Stevena Spielberga z Tomem Hanksem, Most szpiegów, z którego główny bohater, prawnik (to również przybrana profesja Broughton), trafia do Berlina w 1961 roku, kilka miesięcy po tym, jak w ciągu jednej nocy wzniesiono mur z zasiekami oddzielający radziecką strefę wpływów od zachodniej. Adwokat James Donovan grany przez Hanksa też walczy o zachowanie tożsamości. Nie chce się ugiąć wobec zimnowojennej logiki i walczy o sprawiedliwy proces dla swojego klienta, sowieckiego szpiega. Argumentuje, że dla wszystkich, którym bliski jest American way of life, nadrzędnym odniesieniem powinna być konstytucja i zapisane w niej swobody. Jeśli damy odwieść od ich stosowania, to wróg już wygrał – argumentuje. Udaje mu się doprowadzić do wymiany swojego klienta na dwóch młodziutkich Amerykanów. Do wymiany dochodzi w Berlinie. To początek pewnego etosu, którego koniec znakomicie odda Atomic Blonde. Broughton, tak jak Donovan, robi ogromne wrażenie strojem. Ale to już nie drogi płaszcz z Piątej Alei, tylko futurystyczne stroje wprost z pokazów mody. W botkach za kolano, obcisłych sukienkach czy płaszczu zapowiadającym styl grunge jest równie nie na miejscu wśród oficjeli MI6 i CIA, jak i w tłumie berlińczyków. Theron znakomicie pokazuje swoją grą aktorską, że to „idzie nowe”. Ubrania jej bohaterki odgrywają nie mniej istotną rolę niż wiele gadżetów Bonda. Ale też otwierają nową epokę. W końcu to właśnie przełom lat 80. i 90. po raz pierwszy przyniósł modę dla kobiet, które nie potrzebowały wyłącznie podobać się facetom. Co zresztą okazało się diabelnie seksowne. Broughton podoba się i mężczyznom, i kobietom. Ma nawet swojego tradycyjnego „bondowskiego kociaka”, słodką Francuzkę, która wolny czas między zadaniami agentki poświęca na swoje artystyczne pasje. Szalone czarne botki, w których Broughton przyjdzie na zdanie raportu z misji, okażą się suwenirem po francuskiej sympatii. W tej robocie nie ma miejsca na sentymenty, ale i tak zawsze coś uda się przemycić. Bond, nawet w spódnicy, też ma prawo do nostalgii. I to także różni Broughton od kobiecych postaci z lat 90., kreowanych na gorąco, bez szerszej perspektywy na dokonujące się właśnie przemiany. Nikita, tytułowa bohaterka filmu Luca Bessona, jest równie skuteczną maszyną do zabijania, co Lorraine Broughton – różni się jednak od „atomowej blondynki” tym, że mimo swojej siły i sprytu nie jest w najmniejszym stopniu samodzielna. Warto jednak zwrócić uwagę, ze zachwycająca realizmem scena walki wręcz w filmie Atomic Blonde ma swój pierwowzór właśnie u Bessona. Lorraine Broughton zresztą wcale nie jest wolna od „piętna Nikity”, pięknej i morderczej agentki – tak jak ona jest bowiem permanentnie podejrzana. Nikita do tajnych służb trafiła z więzienia. O historii Broughton wiemy niewiele, ale widzimy, że jej filmowi współpracownicy i przełożeni traktują jej kobiecość mniej więcej tak samo, jak traktowaliby czyjąś „szemraną przeszłość” – wszystkiego się można po niej spodziewać. Bo? Bo jest piękną kobietą… |