Nakładanie warstw i odkrywanie – tak powstają obrazy Joli Soares. Ta technika jest jak terapia – uświadamia emocje, budzi wspomnienia, zmusza do refleksji. Tego, co kryje się pod kolejnymi warstwami, nie wie nawet artystka. To czego szuka, i co znajduje, zobaczy otwarty na piękno widz.
Tekst: Beata Brzeska
Zdjęcia: Jola Soares
Informatyk artystą? Porządek, systemy, układy, umysł ścisły. To nie kojarzy się z duszą artystyczną.
(śmiech) Można tak powiedzieć, że ścisły. Wiele osób zaskakiwałam tym połączeniem. Informatyka wydawała mi się bezpiecznym sposobem na życie w Stanach dla emigrantki ze słowiańskim akcentem. Nigdy nie miałam kłopotów z matematyką, więc wybór był prosty. W Polsce pracowałam jako pracownik socjalny. Mam za sobą kilka żyć, i to w dość odległych dziedzinach (śmiech). Zobaczymy, co jeszcze. Teraz głównie informatyka i sztuka.
Sztuka jest miejscem odreagowania dla ścisłego, logicznego i racjonalnego umysłu informatyka?
Ja tak uważam, malowanie jest dla mnie jak medytacja i terapia. Informatyka jest logiczna i poukładana, ale jej otoczenie już nie. Praca, życie, rodzina, własne emocje – tu już nie ma porządku. Sztuka to jest moje ogarnianie chaosu, przekształcanie go w coś, co mogę objąć, zorganizować, zrozumieć. Wiesz, ile jest w nas emocji, niepewności, chaosu właśnie. Od tego zaczynam malowanie, to są ruchy mojego ciała, ręki, linie, które nie mają jasnego przebiegu, gubią się gdzieś i nie wiadomo, gdzie zaczynają. Czasem rzucam pędzlami na płótno, leję farbę i patrzę, co się dzieje. To jestem ja i mój wewnętrzny chaos. Na początku było tylko to, w ogóle nie myślałam, co chcę osiągnąć. Z czasem zaczęłam dostrzegać znaczenie koloru, linii, kompozycji. To pozwoliło mi okiełznać chaos i znaleźć w nim wewnętrzną logikę.
Moje pierwsze wrażenie, kiedy patrzyłam na twoje prace, to zadziwiający spokój jaki mnie ogarnął. Rozedrgane, pulsujące i uporządkowane jednocześnie. Właśnie to sprawiło, że zatrzymały mój wzrok.
Miło to słyszeć, bo taki był mój zamysł, żeby z tych chaotycznych i niezorganizowanych ruchów podczas malowania wyłoniło się coś zupełnie innego. Czasem spędzam godziny w studio nie malując, ale siedząc, patrząc na płótno i myśląc, co mogę z tym zrobić, jaki będzie następny ruch. To jest proces, który przechodzę za każdym razem i te kolejne moje kroki w malowaniu pozwalają wydobyć uspokojenie. Elementom rozproszonym, rozrzuconym nadaję jakiś sens, sprawiam, że znajdują swoje miejsce. I na obrazie, i w życiu.
Sztuka to dla ciebie rodzaj medytacji?
Zaczęłam od medytacji i malowania tylko dla siebie, ale to się zmieniło z czasem. Robiłam kolejne kursy w School of Arts w Chicago, kolejne warsztaty na których zgłębiałam technikę, bo moją techniką były głównie emocje. Kreacja stała się bardziej świadoma – podległa mi, a nie ja jej. Malowanie nadal jest moją medytacją, jednak cały proces jest już bardziej świadomy. Z czasem stawałam się coraz bliższa temu, żeby moje obrazy pokazać.
I stało się.
Z początku odbiór moich prac był dla mnie zupełnie nieistotny, nikomu ich nie pokazywałam. Teraz wystawiam w różnych galeriach, biorę udział w konkursach, wysyłam prace i zgłaszam na wystawy. I zaczęłam myśleć o tym, jak przyciągnąć widza. Najbardziej bolesne byłoby dla mnie, gdyby widz przeszedł koło mojego obrazu i nawet na niego nie spojrzał. Wolę najgorszą krytykę od takiej obojętności.
Najważniejsze, co przyciąga uwagę, to kompozycja, kolor i jego odcienie. Znaczenie ma też wypracowanie indywidualnego stylu, nad którym jeszcze ciągle pracuję. Wiem już, co i jak chcę zrobić, ale daleko mi do stuprocentowej satysfakcji.
W jednym z wywiadów powiedziałaś, że nie masz śmiałości mówić o sobie artystka.
Na pewno mam już mniej oporów niż miałam, a to się wiąże z tym, że dużo wystawiam, mam kontakt z innymi artystami, swoje studio. Ale przede wszystkim zmieniła się moja prywatna definicja artysty – nie jest warunkiem koniecznym ukończenie ASP i wystawianie w renomowanych galeriach. Trochę się rozszerzyłam (śmiech). Jeśli tworzę coś oryginalnego, indywidualnego, co odzwierciedla mój świat – to jest kreacja.
Zatem artystka.
Według tej mojej nowej definicji jestem artystką od wielu lat. Zaczynałam od fotografii, robiłam dużo zdjęć i powstało sporo naprawdę ciekawych prac. Tak, teraz zdecydowanie łatwiej mi tak o sobie myśleć. Tym bardziej, że wystawiam prace pod swoim nazwiskiem (śmiech).
Rozmawiamy przez Skype’a i widzę na ścianie za twoimi plecami pejzaże. Klasyczne, solidne pejzaże. To twoje?
Zaczynałam od pejzażu, chciałam przekazać mój zachwyt naturą i pracowałam dużo, żeby nauczyć się oddać jej piękno. Ale zauważyłam po pewnym czasie, że kiedy skupiam się na detalu, to całość przeistacza się w abstrakcję. I te moje pejzaże zaczęły zbliżać się do abstrakcji, nie było już horyzontu, który jest głównym elementem pejzażu. Fascynuje mnie linia, ale nie taka, która oddaje jakąś formę – drzewa, horyzontu, rzeki – ale jej droga, znikanie, pojawianie się, łączenie z innymi formami.
Może stąd ten wewnętrzny spokój twoich obrazów, z natury właśnie.
Natura jest dla mnie ważna, wspomnę choćby mój ostatni cykl Łodzie. Zaczęło się od abstrakcji, a skończyło gdzieś w połowie drogi do natury. Kształty same zaczęły wychodzić i pomyślałam, że nie będę z nimi walczyć. Wielką inspiracją są dla mnie prace artystów z grupy Abstract Expressionism – Joan Mitchell, Helen Frankenthaler lub Willem de Kooning – ich prace są spontaniczne, automatyczne, związane z podświadomością.
W Art Institute of Chicago jest sporo prac artystów z tego okresu i za każdym razem, kiedy jestem w muzeum odkrywam coś nowego.
Jaką techniką malujesz?
Olejem i zimnym woskiem. To technika, która zafascynowała mnie od samego początku, choć niewielu malarzy się nią posługiwało. Pozwala mi osiągnąć efekt dwu- a nawet trzy-wymiarowości. Polega na nakładaniu wielu warstw oleju zmieszanego z zimnym woskiem, a następnie zdejmowaniu tych warstw z obrazu i nadawaniu mu formy, kształtu
za pomocą specjalnych narzędzi używanych przez rzeźbiarzy, ceramiki lub innych przedmiotów.
Jak przebiega ten proces?
Mój proces jest prawie zawsze taki sam. Zaczynam od chaosu: bazgrołów i kolorów, które mam pod ręką. To faza dziecinnych zabaw, kiedy nie myślę o regułach, kompozycji czy kolorach. Może trwać dosyć długo. Nakładam wiele warstw aż do momentu, kiedy zaczyna mnie coś interesować w tym chaosie i już wiem, w którym kierunku chcę iść. To też jest moment na odkrywanie starszych warstw i odsłanianie historii. Każda warstwa jest bardzo ważna i ma swoje miejsce w procesie, nawet jeśli jest niewidoczna i ukryta pod innymi. Tak jak każdy dzień nas kształtuje i doprowadza do tego, kim jesteśmy teraz, tak moje uczucia, wspomnienia, wydarzenia pozwoliły mi być tym, kim jestem teraz.
Nie ma niepotrzebnych warstw, odsłaniam je lub przykrywam, aby dojść do końcowego obrazu.
Trochę jak w życiu.
Właśnie, jak w życiu. I dlatego potrzebuję tylu ostrych narzędzi i papieru ściernego (śmiech). Czasem to, co zeszlifowałam pokrywam kolejną warstwą oleju, żeby uspokoić całość. Lubię ten chaos wyzierający spod warstw oleju, ale jednak staram się go trochę ujarzmiać. I zawsze zmagam się z niepewnością, czy chcę iść dalej, czy mogę uznać obraz za skończony. Prawdę mówiąc to bardzo trudne powiedzieć sobie: skończyłam. Czasem obraz skończony po jakimś czasie wraca na warsztat (śmiech). Staram się analizować, czy to już jest to, co chciałam osiągnąć. Wieszam obraz tak, żeby móc na niego spojrzeć nawet wtedy, gdy nie maluję. I czasem coś znajdę do zmiany, a czasem nie. To przypomina trochę rozwiązywanie zadań matematycznych i jest procesem, tak jak samo malowanie.
Warto go przejść, jeśli na końcu jest pewność, że powiedziałaś dokładnie to, co chciałaś.
Druga technika to enkaustyka, połączenie oleju z gorącym woskiem. Maluję jakby ogniem, bo ogień łączy kolejne warstwy wosku. To technika znana już w starożytności. Taka trochę magiczna, no i mogę bawić się z ogniem. Bawię się też ceramiką i drukowaniem. A moim marzeniem jest połączyć to wszystko w jedno. Zrobiłam już nawet naczynia i pomalowałam je gorącym woskiem. Ciągle szukam.
Mieszkasz w Stanach od wielu lat. Czy doświadczenie emigracji pozwala mówić o czymś takim jak pamięć estetyczna, swoisty background zakodowany w nas, czy tego chcemy czy nie?
U mnie na pewno tak (śmiech). To wychodzi całkiem przypadkowo w kształtach, formach. Lubię szperać w antykwariatach i czasem natykam się na coś, co przypomina mi dzieciństwo; czcionka, rodzaj linii, jakiś obrazek. To wszystko przywraca pamięć. Łodzie wyszły zupełnie bez mojej świadomości, po prostu się pojawiły z całym bagażem wspomnień, zapachów, kolorów. Tak jak na przykład zapamiętane kolory Tatr, których podświadomie często używam.
Jaki kolor mają Tatry w twojej pamięci?
Ciemnoniebieski, prawie granatowy z przebłyskiem pomarańczowego. Pamiętam Orlą Perć, to najpiękniejsze widoki do dziś. I to poczucie, że jesteś malutką cząstką tej wielkiej potęgi, która trwa od milionów lat. |