Paszport Polityki 2019 w dziedzinie sztuk wizualnych za dociekliwą, konsekwentnie rozwijaną, oryginalną w formie, ale i pełną humoru sztukę, która demaskuje współczesne modele konsumpcji, międzyludzkie relacje oraz mechanizmy pamięci. Rozmawiam z laureatką – Weroniką Gęsicką.
Tekst: Beata Brzeska
Zdjęcia: Weronika Gęsicka
Gratulujemy, tym bardziej, że od początku bardzo pani kibicowaliśmy.
Dziękuję. To dla mnie spore zaskoczenie. Do końca zakładałam, że nagroda przypadnie któremuś z pozostałych nominowanych [nominację otrzymali także Alex Baczyński-Jenkins i Roman Stańczak, przyp. red.].
Patrząc na pani prace, nie jest mi do śmiechu – raczej czuję niepokój. Jaki jest pani zamiar, przestraszyć czy rozśmieszyć?
Moim zamiarem było połączenie tych dwóch odczuć. Część osób mówi o nich, że są śmieszno-straszne. Chciałam, żeby na pierwszy rzut oka wydawało się, że jest to taka zabawna, kolorowa i pastelowa sytuacja. Jednocześnie zależało mi, żeby wywoływała uczucie niepokoju, jakiegoś podskórnego lęku.
Idylliczne sceny z życia rodzinnego, a po uważniejszym przyjrzeniu – jakiś defekt, iluzja. Burzy pani idealny świat, który daje pewne poczucie bezpieczeństwa. Dlaczego chce go nam pani odebrać?
Może nie odebrać, ale zwrócić uwagę na jego fasadowość. Mamy głęboko zakorzenione klisze związane z idealnym życiem, a znaczna część z nich pochodzi tak naprawdę z amerykańskich fotografii z lat 50. i 60. Choćby taki model rodziny nuklearnej ciągle lansowany w reklamach – ojciec, matka i dwoje dzieci, najlepiej chłopiec i dziewczynka – został wykreowany właśnie wtedy. Jest wiele klisz w naszej pamięci i świadomości wykreowanych przez tego typu obrazki, ale tak naprawdę są to tylko symulakry idealnego życia. Nie zawsze zdajemy sobie sprawę, że nasze pragnienia często są wytworem reklamy, przekazów medialnych. Pragniemy tego, co wszyscy. Albo tylko nam się wydaje, że tego chcemy.
Życie się zmienia, a marzenia nie. Na przykład tradycyjny model rodziny, powoli przestaje być powszechny.
Czasy są niespokojne, cały czas żyjemy w lęku przed zmianą, przed różnymi zagrożeniami i pojawia się takie marzenie o powrocie do idealnego świata, w którym wszystko było poukładane, role społeczne z góry przydzielone, życie wydawało się prostsze. Myślę, że część z nas podświadomie chciałaby takiego powrotu do mitycznej sielanki, którą znamy tylko ze zdjęć i filmów, i która wcale sielanką nie była.
A pani próbuje nas na to uodpornić?
Raczej przekonać, że to chęć powrotu do czegoś, co nigdy w rzeczywistości nie istniało.
Ale pamięć nie pozwala zapomnieć. W cyklu Traces pamięć jest iluzją, w Pamiętam swoje narodziny – tożsamością, w Klinczu – automatyzmem gestów i zachowań. Czym ta pamięć właściwie jest?
Moim zdaniem nie zdajemy sobie sprawy z tego, że ta pamięć jest wszystkim. Jesteśmy tym, kim jesteśmy, bo mamy tę ciągłość. Wstajemy rano i możemy funkcjonować dlatego, że mamy w świadomości cały swój wcześniejszy przebieg: co robiliśmy, jakie mamy doświadczenie, co nas absorbowało, itd. Pamięcią jest po prostu nasza tożsamość. Mnie interesuje zarówno pamięć jednostkowa, jak i ta społeczna. Cykl Traces, lata 50. i wykreowane wizerunki idealnego życia, jest właśnie o tym, co zapadło na długo w świadomości społecznej.
Cykl Kolekcje to z kolei pamięć indywidualna?
Tak, to projekt bardziej osobisty. W poszczególnych obiektach zawarłam fragmenty z mojego własnego życia, w przedmiotach codziennego użytku kryją się moje indywidualne historie. To jest też moje pytanie o znaczenie rzeczy, które nas otaczają. Czy w świecie tak nadmiarowej konsumpcji, gromadzenia i wymiany przedmiotów, są one jeszcze w stanie coś o nas, ich właścicielach, opowiedzieć? Przetwarzam więc otaczające mnie rzeczy, projektuję i wykonuję je na nowo.
I znowu ciarki na plecach: mop z włosami, tarka do jarzyn z tipsami.
Mnie w ogóle interesuje codzienność, rodzina, przedmioty, których na co dzień używamy. Spojrzenie na to wszystko z zupełnie innej strony. Nieoczywistej, osobistej, bardzo indywidualnej. Trochę zabarwionej lękami, podszytej niepokojem. Do jednej z prac z cyklu Kolekcja zamówiłam protezy swoich rąk, a potem sfotografowałam je razem z własnymi. I te protezy wydają się bardziej realne niż moje własne prawdziwe dłonie. Wywołuje to bardzo dziwne uczucie.
Realny świat zderzony z tym zapisanym na fotografii?
Tak. To mnie fascynuje, to połączenie, a jednocześnie rozdźwięk między nimi.
Technikę, którą się pani posługuje w Traces, trudno nazwać kolażem. Niczego pani nie dodaje. Na pierwszy rzut oka w ogóle żadnej ingerencji nie widać.
Wbrew pozorom ta ingerencja jest często bardzo duża. Staram się zacierać ślady i granice pomiędzy oryginalnym zdjęciem a moją modyfikacją. Buduję te obrazy z bardzo małych fragmentów, które składam na nowo. W przeciwieństwie jednak do typowego kolażu, na którym specjalnie pozostawia się widoczne miejsca ingerencji, ja staram się, żeby były one niewidoczne.
Skąd pani wie, że zmiana jest wystarczająca – idealnie widoczna i niezauważalna od razu.
Nie jest to łatwe. Zawsze przychodzi ten trudny moment, żeby powiedzieć sobie, że to już jest koniec, że obraz jest gotowy. Często pracuję nad kilkoma pracami jednocześnie, potem je odkładam i dopiero po jakimś czasie wracam. To pozwala mi zachować świeże spojrzenie, zobaczyć te rzeczy na nowo. I czasem zdarza się tak, że muszę jeszcze coś dodać, albo przeciwnie, usunąć, żeby efekt był lepszy, bardziej realny. To wymaga dużo czasu, czasem jedna praca zajmuje mi dwa-trzy tygodnie.
Tematy wybieranych zdjęć narzucają wręcz pytanie o pani stosunek do tego idealnego obrazka. Przemyca pani wątki feministyczne?
Nie jest to główny przekaz moich prac, ale temat tradycyjnego podziału ról jest dla mnie ważny i poruszam go świadomie. Jako kobieta żyjąca współcześnie w Polsce, kraju, gdzie dużo jest jeszcze do zrobienia w tych kwestiach, uważam, że warto poruszać temat tradycyjnych ról społecznych, stereotypów, ukrytej w strukturze społecznej agresji. Zresztą, pracując na fotografiach z lat 50. i 60., trudno w ogóle się od tego tematu odciąć.
Kobieta oplata mężczyznę grubym swetrem – to daje do myślenia o miejscu mężczyzny w tym idealnym świecie.
Oczywiście, role narzucane były przecież i mężczyznom, i kobietom. I jednym, i drugim nie zawsze odpowiadały. Na tych starych fotografiach doskonale widać np. relacje dzieci – ojciec, gdzie ojciec jest tak naprawdę prawie zawsze nieobecny, chociaż widać go na fotografii. Mężczyźni też byli niewolnikami swoich ról.
Zaczynała pani studia na grafice, a fotografia pojawiła się później.
Studiowałam grafikę na ASP w Warszawie i na początku najbardziej pochłaniało mnie malarstwo. Fotografia była jedną z wielu pracowni, które obejmował program nauczania. W krótkim czasie pochłonęła mnie jednak tak bardzo, że stała się moim głównym medium. Robiłam zdjęcia, zgłębiałam techniki szlachetne, bardzo lubiłam pracę w ciemni. Teraz, jeśli w ogóle sięgam po aparat, to naciśnięcie migawki jest zazwyczaj ostatnim etapem mojego procesu twórczego. Najpierw robię dużo szkiców, tworzę obiekty, a aparat jest na samym końcu, i na ogół jest to tylko kilka zdjęć. Fotografia mnie fascynuje, ale nie czuję się fotografem – bardziej artystką, która fotografii używa na różne sposoby. Nie noszę ze sobą aparatu, nie lubię być fotografowana.
Co w niej tak panią fascynuje?
Jej pozorny obiektywizm. Chociaż codziennie zalewają nas miliony zdjęć w internecie, przede wszystkim na portalach społecznościowych, i wiemy, że na ogół są poprawione za pomocą dziesiątków filtrów i aplikacji lub w inny sposób zmodyfikowane, to nadal jesteśmy gotowi wierzyć w ich prawdziwość. I ciągle nam się wydaje, że fotografia oddaje jakąś prawdę o rzeczywistości. Zauważyłam, że w czasach przed mediami społecznościowymi, ludzie dużo chętniej pozowali do zdjęć, to było bardzo naturalne. Nikt nie myślał, gdzie je umieści i kto je zobaczy. Po prostu robili sobie zdjęcie na pamiątkę. Teraz fotografując się, świadomie budują idealny wizerunek, bo wiedzą, że będzie poddawany ocenie.
Nie wierzy pani w fotografię?
Wierzę w fotografię, ale nie do końca wierzę, że jest jeszcze w stanie być obiektywnym zapisem świata. Wciąż musimy być bardzo uważni na to, co nas otacza, bo można się łatwo zagubić w rzeczywistości. Może właśnie dlatego fascynują mnie media społecznościowe. Budowany tam świat jest taki kruchy i w gruncie rzeczy złudny, a przecież w większości zbudowany na zdjęciach.
Prawda może być jeszcze kategorią patrzenia na świat?
Trudno szukać prawdy w mediach czy internecie. Jednocześnie jestem pewna, że ta prawda jest gdzieś bardzo blisko, tuż obok nas. Nie musimy jej nawet tak naprawdę szukać, trzeba być zwyczajnie uważnym. W gruncie rzeczy chodzi w życiu chyba bardziej o równowagę pomiędzy prawdą a fikcją, bo każdy z nas potrzebuje trochę ułudy.
Traces były prezentowane w Japonii. Jak zostały przyjęte?
To było bardzo ciekawe doświadczenie. Zaskoczyło mnie to, że pomimo różnic kulturowych, prace były odczytywane podobnie jak w Europie. Globalizacja sprawiła, że pewne klucze kulturowe czytamy w taki sam sposób nawet w bardzo odległych częściach świata. Interesująca była również koncepcja kuratorki na zaaranżowanie całej wystawy: stworzono atrapę amerykańskiego domu, w którym fotografie i obiekty wtapiały się w otoczenie. Mój początkowy pomysł, żeby prace wisiały na czystych białych ścianach, zupełnie się nie sprawdził. Za bardzo narzucał japońskiemu odbiorcy skojarzenie z jego własnym minimalistycznym domem.
Pracuje pani nad kolejnym projektem, drążąc temat pamięci, relacji.
Tak, tym razem pracuję na amerykańskich portretach stockowych. Zazwyczaj robiono je w taki sposób, żeby mogły być wykorzystane w wielu artykułach czy materiałach prasowych. Mają charakterystyczne oświetlenie, są wystudiowane i mimo że wydają się bardzo neutralne, to wyczuwamy w nich jakąś sztuczność. Skojarzyły mi się ze współczesnymi zdjęciami m.in. z Instagrama. Przetwarzam te prace w taki sposób, że neutralne i zwyczajne gesty widoczne na tych portretach zamieniają się w gesty autoagresji.
Znowu będziemy się bać?
Tak, znowu ma się pojawić ten dziwny niepokój.
I znowu lata 50. w Ameryce. Dlaczego?
Bo to były modele wykreowanego idealnego świata, które funkcjonują do dziś i mocno siedzą w społecznej świadomości. W tych czasach wiele zdjęć robiono na zamówienie, spełniały określoną rolę: zachęcały do konsumpcjonizmu, miały budować poczucie bezpieczeństwa po czasach wojny i kryzysu, kreowały model idealnej rodziny. To początki reklamy takiej, jaką znamy – kreującej duże potrzeby. To początek wielu zjawisk i problemów, z którymi mierzymy się dzisiaj na różnych polach. |
Weronika Gęsicka – malarka, graficzka, fotografka, artystka wizualna. Absolwentka Akademii Sztuk Pięknych i Akademii Fotografii w Warszawie, stypendystka Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Wystawiała m.in. w Krakowie, CSW w Warszawie, Tbilisi, Düseldorfie oraz na wystawie indywidualnej w Japonii podczas festiwalu Kyotographie, zorganizowanej przez Instytut Adama Mickiewicza w czerwcu 2018 roku.