Oto dziwny paradoks: pisarz, który bardziej kojarzony jest ze skarpetkami niż z piórem. I skarpetki, które znalazły się… w muzeum muzyki.
Cała Warszawa wspominała go jako kolorowego ptaka. Kochanka, którą celowo odmładzał, żeby wzbudzać większy skandal; później żona, z którą utworzyli power couple dokładnie tak, jak to zaprojektował. Leopold Tyrmand robił chyba wszystko, by wsadzić kij w szprychy komunizmowi. Zmienił wyznanie. Oklaskiwał tych, którzy popadali w niełaskę. Udawał Amerykanina zmyślając amerykańskość. Promował jazz, argumentując, że to muzyka tych, po których stronie powinien stać socjalizm. Ale sam siebie stawiał nad wszystkimi. Wyrażał to jego styl.
Ciekawe, że metonimiczne czerwone skarpetki Tyrmanda istnieją we wspomnieniach, ale na ich realne istnienie nie ma dowodów. Na fotografiach widać wyraziste, ale nie ekstrawaganckie, skarpety w romby. Jedną parę, była żona Barbara Hoff, podarowała warszawskiemu Muzeum Jazzu. Cała stylizacja Tyrmanda z jego najlepszych, choć ubogich lat, przez jednych opisywana jest jako bikiniarska, przez innych – wręcz przeciwnie. Ale największy paradoks polega na tym, że jeden z najbardziej popularnych pisarzy PRL-u znany jest bardziej z tego, jak się nosił niż tego, co pisał. |