Po drodze w Bieszczady obowiązkowy przystanek w Muzeum w Sanoku. Oczywiście Beksiński. Gubię się w korytarzach muzeum i szukając sal wystawowych, mój wzrok przykuwają trzy skrzaty w dziwacznych metalowych kapeluszach zdobionych drucianymi pióropuszami i z długimi lancami w dłoniach. To Trzej muszkieterowie. Nie idę dalej, zostaję w świecie Mariana Kruczka.
Tekst: Beata Brzeska
Zdjęcia: Muzeum Historyczne w Sanoku
Ten świat urzeka, wciąga i w miarę jego poznawania odnosi się wrażenie, że go znamy, ale dawno odsunęliśmy w niepamięć. Dziwne stwory, skrzaty, bajkowe postaci – to jakby powrót do dzieciństwa, coś zadziwiająco znanego od dawna, ale czego nigdy wcześniej przecież nie widzieliśmy. Artysta powiedział kiedyś: Powrót do dzieciństwa nie jest żadną ujmą, „hańbą” czy upokorzeniem intelektualnym. Ile razy chcemy być szczerzy, wracamy do dzieciństwa, do tego świata, który zawsze wydawał mi się najpiękniejszy. Uważam, że zwłaszcza w sztuce powinniśmy mówić jak najszczerzej. Nie ma w tym świecie cienia infantylizmu, naiwności, ckliwości, za to jest szczerość, dobroduszność, wdzięk i poezja. I niczym nieograniczona wyobraźnia uprzedmiotowiona przy pomocy zgoła nieartystycznych materiałów: drutów, łożysk, części narzędzi, śrubek, nasadek.
Ocalić od zapomnienia
Dzisiaj nikt się nie dziwi pracom artystów powstałych z plastikowych butelek czy starych szmat. Ekologia, recykling i tak dalej – wiadomo. W latach 50. XX wieku wykorzystywanie przedmiotów codziennego użytku do tworzenia sztuki było czymś nowym i odkrywczym, chociaż oczywiście stały za tym inne ideały i wartości. Przedmiot, rzecz gotową – ready-made – odkryli dla sztuki surrealiści i dadaiści (Marcel Duchamp, Pablo Picasso, Kurt Schwitters, Max Ernst), którzy zrewolucjonizowali myślenie o tym, czym jest sztuka. Oderwanie przedmiotu od jego funkcji i nadanie mu nowego znaczenia sprawiało, że zyskiwał on tożsamość dzieła sztuki. Tworzywa i środki wyrazu stały się nieograniczone. Jednak pozostaje pytanie, po co to odwracanie znaczeń, te nowe konteksty dla oswojonych przez wieki przedmiotów?
Patrząc na świat wykreowany przez Mariana Kruczka ze znalezionych na złomowiskach skarbów, myślę, że znam odpowiedź na te pytania – po to, by oswoić rzeczywistość, by odnaleźć i ocalić w industrialnym świecie swoje korzenie, tradycję, ludowość, dziecięcą wyobraźnię. Ocalić to, co już bezużyteczne, jak niepotrzebny trybik z niegdyś wielkiej maszyny. Ocalić dosłownie (złom) i w przenośni (przeszłość). Można też uznać, że wybór materiałów, z którego powstawały prace artysty, miał bardziej banalny powód. Sam Marian Kruczek powiedział: Nie byłem wtedy człowiekiem zamożnym, nie stać mnie było na drogi materiał rzeźbiarski, a to, co znalazłem, okazało się artystycznie użyteczne. Jednak kiedy patrzę na pracę Moja Matka, to myślę sobie, że w tej rzeźbie zrobionej z zimnych, ostrych drutów i koła zębatego jest tyle ciepła, miłości i dobroci, że moja teoria na ten temat się wzmacnia.
Egzotyczny przepych smętnego bogactwa śmietników PRL
Tak określili sztukę Mariana Kruczka twórcy wystawy jego prac w Bunkrze Sztuki.
Jest w tym określeniu tyle sprzeczności, że zdaje się ono odnosić także i do samego życia artysty. Zaczynał od malarstwa i sztuki zaangażowanej politycznie, potem była grafika, stemplowanie – odbijane wprost na papierze trybiki i kółka – następnie kompozycje przestrzenne na płótnie, aż wypracował własną niepowtarzalną technikę, w której zwykła łyżka czy metalowa klamerka zmieniała się w bajkową postać. Wykorzystywał też podkowy, skoble, stare okucia, szyldy z mebli. Budował z tego świat pełen skrzatów, księżniczek, nieistniejących ptaków, chrząszczy i roślin. Tworzył reliefy, na których opowiadał historie. Wszystko ozdabiał guzikami, muszelkami, kolorowymi metalami. Każde miejsce ma godne siebie zdobienie, składając się na spójną, harmonijną całość.
Wiemy, że ten świat nie istnieje, a jednocześnie, że po prostu musiał zostać wymyślony. I jeszcze te nazwy: Wścieklica z żelaznej klamki i skrzydła lemiesza, Kopacz z wideł, Gościniec ze starej podkowy, Ślady czasu z elementów metalowych połączonych z samochodowym sprzęgłem, Szara mysz, Szuja i całe mnóstwo podobnych stworów, które wcale nie straszą, są przyjemne dla oka. Nasuwają się też skojarzenia ze wschodnią sztuką cerkiewną – są tajemnicze, nieruchome, jakoś dostojne niczym postaci cerkiewnych świętych. To osobiste spojrzenie artysty na zderzenie kultur Wschodu, Zachodu i sacrum nadaje jego sztuce walor szczerości i powagi. Większość prac, to płaskie kompozycje, płaskorzeźby raczej, z kolorowanego betonu i odciśniętymi w nim stworami. Często z bogatą ornamentyką z kolorowych szkiełek czy koralików. Zawsze symetryczne, bo jak mówił Marian Kruczek: Dla mnie symetria jest istotna, witalna; to co jest asymetryczne, znajduje się w rozsypce. Większość tych stworów można było oglądać na unikalnych kratach: jednej wykonanej dla Domu Sztuki w Rzeszowie (1965-1969) – jest na niej około stu płaskorzeźb, drugiej mniejszej (około 40 płaskorzeźb) dla statku Bieszczady (1965) zamówionej przez Polską Żeglugę Oceaniczną. Dzisiaj po tej drugiej nie ma śladu i można przypuszczać, że wróciła do źródeł – na złomowisko. Pierwsza stoi niezbyt widoczna w Domu Sztuki w Rzeszowie, a towarzyszy jej Szara mysz.
Kruczkowiany
Marian Kruczek urodził się w 1927 roku w niewielkiej wsi pod Sanokiem, ale całe życie związał z Krakowem. Tutaj skończył Akademię Sztuk Pięknych, na której potem wykładał grafikę. Jak wielu artystów, w 1956 roku, dostał mieszkanie i pracownię w Nowej Hucie, co jak się okazało było początkiem nowej drogi twórczej. Zdaniem Stefana Pappa, znawcy jego twórczości, początkiem był Teatr Lalek Widzimisię założony przez młodych plastyków nowohuckich pod koniec lat 50. w Domu Kultury. Lalki były umowne, „grały” różne przedmioty. Z obrazów Kruczka znikała odtwarzana na płótnie rzeczywistość, a zaczęły się pojawiać skarby znalezione na złomowiskach, placach budowy. Na osiedlowej uliczce artysta zorganizował Galerię pod chmurką i zaludnił ją kruczkowianami – stworami z metalu i drutu. Miała stać przez miesiąc, a stała trzy – na życzenie mieszkańców. W księdze pamiątkowej wystawionej dla zwiedzających jest taki wpis: Panie Kruczek! Co tu dużo mówić – fest! Rób pan, jak Boga kocham, więcej takich rzeczy. Sąsiedzi znosili mu stare rowery, żelastwo. Podobało się.
Dzisiaj Kraków ma kilka rzeźb Mariana Kruczka dostępnych dla wszystkich. Zdobyta przestrzeń na Osiedlu Tysiąclecia, przypominająca maszt z żaglem, wykonana z łańcuchów i rur. Tępak Stępak przy ulicy Stolarskiej 8, gdzie Kruczek miał swoją pracownię, przypomina byka, a rowerzyści często wykorzystują go jako stojak na rowery. Jest jeszcze Mała kochanica w kawiarni C-2 Południe, Żuk i Kolka w Hucie Sztuki oraz Chodaki w Ośrodku Kultury Norwida.
Nieszczęśliwy szczęściarz
Wystawiał w całej Europie i w Stanach Zjednoczonych, był zapraszany wielokroć do tych samych galerii.
I to w czasach, kiedy wyjazd za granicę był symbolem uprzywilejowania, lepszego życia, przynależności do lepszego świata. Recenzenci doceniali jego sztukę, analizowali wnikliwie każdą wystawę. Jego fantastyczne postacie są – wedle kontrowersyjnego określenia krytyka, Stefana Pappa – na granicy świata kafkowskiego i prymitywu ludowego. Kontrowersyjnego, bo u Kafki jest dziwność, ale nie ma wdzięku, natomiast Kruczek zastanawia wybujałą fantazją, ale co najmniej w równym stopniu ujmuje wdziękiem. Zbliża się nim do ludowości, ale wysublimowanej, przesyconej intelektualizmem i poezją – pisały londyńskie Wiadomości. Był powszechnie lubiany jako człowiek, nie tylko jako artysta. Miał charyzmę, to „coś”, co przyciągało do niego ludzi. Studenci go kochali. Mówił, co myślał, a język miał niewyparzony. Kiedyś na przyjęciu po otwarciu wystawy podszedł do sekretarza Władysława Kruczka i powiedział: Ja Kruczek i ty Kruczek… To sobie poszczekajmy! Jednak nie czuł się spełniony, pod koniec życia zgorzkniał, był zmęczony rozziewem pomiędzy zachwytem recenzentów, a trudnościami życia codziennego – brakiem pracowni, brakiem miejsca dla swoich prac, których nie miał gdzie wystawiać, słabym odbiorem jego sztuki w Polsce. Gdzie ja tych moich prac nie dawałem jak tylko mnie poprosili. W Spatifie je zniszczono… dałem prace do Związku, do kawiarni… dostaję kartkę pocztową, na której urzędniczka pisze, że mam je wycofać… dałem się namówić na teatr w Nowej Hucie, za dwa tygodnie zatelefonowano, że mam załatwić samochód i zabrać… – mówił w jednym z wywiadów.
Zmarł nagle. Podobno przeziębił się, zbierając swoje skarby na złomowisku, dostał zapalenia płuc i po dwóch dniach już nie żył. Miał 57 lat. Profesor Tadeusz Chrzanowski z Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie tak mówił na pierwszej pośmiertnej wystawie Mariana Kruczka: Fenomen Mariana Kruczka polegał więc na tym, że on rzeczywiście wymyślił coś, czego dotychczas nie było, a może po prostu wszedł w tę swoją sztukę jak do zaczarowanego ogrodu, który już na niego czekał. […] Świat dziwotworów artysty ma swoje własne zadanie: tyleż straszyć, co radować. Świat bowiem w tym ogrodzie jest na poły złudą, a na poły magią. Tylko z czarodziejskich zaklęć, z wyobrażeń i z naturalnego zmysłu do symetrii mogą powstać tak niezwykłe fantazje.
Bogaty zbiór prac Mariana Kruczka posiada również Muzeum Ziemi Lubuskiej w Zielonej Górze. |