O tym, dlaczego nie została kompozytorką, kim są jej hejterki i jak sobie radzi z agresywnym skrzypkiem, rozmawiamy z Dorotą Szwarcman, krytyczką muzyczną i dla niektórych, wyrocznią w świecie muzyki.
Tekst: Dagmara Wirpszo
Jak stała się pani krytyczką muzyczną i dlaczego?
To długa i skomplikowana historia. Nie planowałam uprawiania tego zawodu. Studiowałam kompozycję na warszawskiej uczelni, interesowała mnie szczególnie muzyka elektroniczna, miałam zajęcia w Studiu Eksperymentalnym Polskiego Radia, myślałam też o wyjeździe na dalsze studia do Paryża. Niestety recenzent mojej pracy dyplomowej potraktował mnie obrzydliwie, wręcz odmówił mi przyznania dyplomu. Nawet nie chcę mówić o podejrzeniach, dlaczego to zrobił, choć je oczywiście mam. Mój promotor był w szoku, bo był całkowicie odmiennego zdania. Złożył więc wniosek o wyznaczenie innego recenzenta, którym okazała się pani poczciwa, acz niekompetentna; litościwie postawiła mi trójkę, choć nie miała pojęcia, o co w mojej pracy chodziło. Wszyscy już nie żyją, nie będę więc wymieniać nazwisk.
W każdym razie moja ewentualna kariera kompozytorska została utrącona, zanim się w ogóle zaczęła. Wyjazd też był niemożliwy – to były czasy głębokiej komuny, stypendia zagraniczne przyznawało wówczas Ministerstwo Kultury na podstawie dyplomu, a na wyjazd samodzielny nie było mnie stać. A żeby gdzieś wejść ze swoją muzyką, trzeba było mieć chody.
Tymczasem musiałam iść do pracy, żeby nie wisieć na rodzinie. Udało mi się trafić do redakcji pisma poświęconego muzyce polskiej, przeznaczonego dla zagranicy (po angielsku i niemiecku). Redakcja składała się z redaktora naczelnego i sekretarza redakcji – ja zostałam oczywiście sekretarzem, czyli osobą pilnującą harmonogramu. Roboty nie było dużo, bo był to kwartalnik (a gdy nadszedł kryzys – półrocznik), sama więc również zabrałam się do pisania artykułów – z czasem także dla czołowego wówczas pisma w tej branży, Ruchu Muzycznego, w którym pracowała śmietanka polskiej krytyki z Ludwikiem Erhardtem na czele. Moją specjalnością była z początku oczywiście muzyka współczesna. Z czasem poszerzałam horyzonty, a gdy przyszła wolność i przyjaciele namówili mnie do udania się do powstającej właśnie Gazety Wyborczej, bardzo szybko się tam „przyjęłam” i musiałam już wówczas pisać na wszystkie tematy związane z muzyką poważną, nie tylko zresztą jako krytyk, ale czasem również jako reporter. Nauczyłam się tam też tak cennych elementów warsztatu, jak konieczna w prasie codziennej umiejętność szybkiego reagowania (co dziś bardzo mi się przydaje w prowadzeniu blogu) i pisania w taki sposób, by nawet laik mógł wszystko zrozumieć. No i tak, zamiast pisania muzyki, piszę o muzyce.
Kto może nazwać się krytykiem i jakie musi według pani spełniać kryteria?
Dla krytyki muzycznej nastały trudne czasy. Kiedyś kwitła w prasie codziennej i radiu, o prasie fachowej nie mówiąc. Oceniano wydarzenia, pisano o samej muzyce. Dziś dla prasy wydarzenie liczy się dotąd, dopóki się nie odbędzie. Nie ma więc krytyki tylko promocja, czyli biznes, zamiast rozmowy o sztuce. Ta sytuacja jest chora. Czytelnicy jednak – wiem o tym z rozmów z nimi – chcieliby znać ocenę koncertu czy spektaklu dokonaną przez osobę, do której mają zaufanie. Można je zdobyć przede wszystkim dzięki kompetencji – to jest warunek przedwstępny: trzeba znać się na tym, o czym się pisze. Po drugie, należy być prawdziwie niezależnym, samodzielnym w osądach, umieć wyrobić sobie własne zdanie. Ponadto trzeba umieć to opowiedzieć przystępnym językiem, fachowe określenia dobre są w fachowej prasie. Jest oczywiście jeszcze Internet, gdzie można dzielić się swymi wrażeniami, ale praktycznie może to robić każdy, niekoniecznie fachowiec. Ja akurat mam to szczęście, że prowadzę swój blog na poczytnej stronie Polityki. Powstają jednak głównie blogi amatorskie, hobbystyczne. Rzadziej zdarzają się poważniejsze. No i nie da się tej działalności traktować zawodowo, zarobkowo. Choć są już pierwsze próby użycia w tym celu crowdfundingu – tak uczyniła niedawno, nawet z powodzeniem, moja koleżanka Dorota Kozińska, która stworzyła swoje świetne miejsce internetowe Upiór w operze.
Czy twórcy obrażają się po pani publikacjach?
Owszem, zdarza się. Przytrafiło mi się to nawet z Henrykiem Mikołajem Góreckim, ale było to zupełne nieporozumienie: wspomniałam w swoim artykule, że niektórzy zaliczają go do minimalistów, a jemu wydało się, że ja też tak uważam – to określenie działało na niego jak płachta na byka. Przyjaciele wytłumaczyli mu, o co mi chodziło, udobruchał się w
końcu i byliśmy potem w nawet niezłej komitywie. Z kolei niedawno pewien mój
kolega obraził się za krytyczną recenzję i zasugerował mi w mailu, żebym w przyszłości nie pisała o jego muzyce.
Ponieważ wydarzyło się to tylko pomiędzy nami, postanowiłam puścić to w niepamięć i nikomu nie ujawniać. Częściej jednak obrażają się wykonawcy – wiem, że mam swoje grono „hejterek”, śpiewaczek, które czasem wymieniają złośliwości na mój temat na Facebooku. Ja tam nie jestem, więc tylko czasem ktoś mi podrzuca co smaczniejsze kawałki. Pewna pani próbowała nawet wejść na mój blog, z dość kompromitującymi ją samą, wypowiedziami.
Zdarzyło się też, że skrzypek jednej z orkiestr zezłościł się na mnie na moim blogu za negatywne zdanie o pewnej pięknej pianistce, która z tą orkiestrą wystąpiła.
Był tak agresywny, że później koledzy z orkiestry mnie za niego przepraszali. Kiedyś wpuszczałam na blog rozmaite wypowiedzi, których dziś bym już nie wpuściła – po 10-letnim doświadczeniu moderuję bardziej ostro i nie boję się oskarżenia o cenzurę. Po prostu nie toleruję mowy nienawiści. Staram się, żeby mój blog, był blogiem naprawdę kulturalnym, nie tylko dotyczącym kultury.
Jeśli więc oponent wysuwa sensowne argumenty, oczywiście chętnie z nim dyskutuję.
Czy kiedyś oceniła pani kogoś zbyt krytycznie, a potem zmieniła zdanie i weryfikowała swoje oceny publicznie?
Zdarzało mi się nieraz zmienić z czasem zdanie o kimś, kto się rozwinął albo przykładowo dał wcześniej gorszy koncert, a później lepszy. Nie zdarza mi się jednak zmieniać swojej oceny z danego momentu, raczej polegam na własnych uszach i percepcji.
Czy ma pani swojego krytyka? Autorytet lub osobę, która jest dla pani wyrocznią?
Takich osób już dziś nie ma. Ja zresztą w ogóle nie wierzę w wyrocznie. Ale cenię pisarstwo i wysoką kompetencję niektórych moich kolegów po fachu. Podoba mi się na przykład, jak pisze o operze wspomniana już Dorota Kozińska albo o pianistyce (i nie tylko) Jakub Puchalski. Oboje są krytykami niezależnymi, niezwiązanymi z żadną firmą, choć w niektórych mediach pojawiają się częściej (Tygodnik Powszechny, Radio Chopin). Cenię też robotę młodych twórców pisma o muzyce współczesnej Glissando. No i oczywiście niektórych kolegów z radiowej Dwójki, choć ich rola jest trochę inna.
Co zrobić, aby dostać od pani pochlebną opinię?
Nie ma przecież na to recepty. Ale wydaje mi się, że u artysty najważniejsza jest osobowość, indywidualność. Słuchacz powinien odnosić wrażenie, że ten muzyk ma do powiedzenia od siebie, potrafi zafrapować. Cenię artystów dojrzałych emocjonalnie, którzy mają poczucie czasu, umieją zbudować formę i zadbać o detale.
Czy zgadza się pani ze stwierdzeniem, że nie ma złego rodzaju muzyki (np. klasyka, jazz, folk), jest tylko dobra albo zła muzyka?
Zgadzam się. Choć może nie do końca – nie ma moim zdaniem czegoś takiego jak dobre disco polo… Ale i jazzem, i folkiem chętnie się też zajmowałam.
Czy widowiska muzyczne prezentowane podczas Warszawskiej Jesieni z niszczeniem instrumentów klasycznych (ekstremalnie preparowane fortepiany
z dodatkiem elektronicznych wzmacniaczy, których rola często ogranicza się do produkowania przesterowań czy wręcz hałasu) to jeszcze muzyka?
Jestem zwolenniczką poglądu, że każdy dźwięk może być składnikiem muzyki, jeśli tylko znajdzie się dla niego sensowne zastosowanie. Mam pod tym względem podobną postawę jak mój profesor kompozycji Andrzej Dobrowolski, który potrafił ocenić każdy utwór w dwóch kategoriach, które uważał za najważniejsze: czy jest logiczny i czy jest wykonalny. Tak nawiasem mówiąc, niszczenie instrumentów de facto rzadko się zdarza, zwykle do preparacji używa się tych bardziej wysłużonych.
Którą polską orkiestrę uważa pani za najbardziej uniwersalny i zdolny zespół, godny rywalizowania ze świetnie wyszkolonymi orkiestrami, np. z USA?
Mało jest takich. Najlepsza jest Narodowa Orkiestra Symfoniczna Polskiego Radia. Sinfonia Varsovia ma trochę problemów związanych z tym, że nie ma stałego szefa, który by z nią regularnie pracował. Z kameralnych orkiestr najlepsza jest AUKSO – i tu właśnie mamy
przykład, jak ważny jest charyzmatyczny szef, w tym przypadku Marek Moś.
Którzy młodzi filharmonicy są według pani najlepiej rokującą orkiestrą symfoniczną i dlaczego? Sinfonietta Cracovia, Młoda Polska Filharmonia, Santander Orchestra czy Polska Orkiestra Sinfonia Iuventus?
Trudno porównywać te zespoły – Sinfonietta Cracovia jest zawodową orkiestrą miasta Krakowa, pozostałe wymienione to orkiestry młodzieżowe, których skład się regularnie wymienia, nie da się więc powiedzieć, która jest lepsza i w ogóle jaka jest jej jakość, bo nie jest ona stała. Ich rolą jest stymulowanie rozwoju młodych muzyków i przygotowywanie ich do pracy.
Jak ocenia pani kończącą się kadencję Jacka Kaspszyka w Filharmonii Narodowej w Warszawie?
Raczej dobrze. To znakomity dyrygent, z pewnością podniósł poziom orkiestry. Tyle tylko, że jest trochę monotematyczny, najbardziej lubi wielkie formy neoromantyczne i dwudziestowieczne, no i opery w formie koncertowej. To ciężki repertuar, podejrzewam,
że orkiestra się nim zmęczyła i dlatego właśnie – podobno – głosowała za zmianą na tym stanowisku. Urozmaicenie też jest potrzebne.
Czy jest twórca, wydarzenie muzyczne lub festiwal, który chciałaby pani sygnować swoim nazwiskiem i gościć w Polce, albo po prostu oddać się przyjemności słuchania?
Nie odczuwam ochoty spełniania się w pracy organizacyjnej, ale podobają mi się festiwale, które mają swoją ideę i mogą łączyć nawet bardzo różne kompozycje z różnych epok, ale z jakimś kluczem.
Jaki więc koncert zrobił na pani ostatnio największe wrażenie i dlaczego?
Rozmawiamy niedługo po zakończeniu Warszawskiej Jesieni, więc nie mogę nie wspomnieć o najnowszym dziele Agaty Zubel – Bildbeschreibung, w podtytule – formie operowej, napisanej dla wybitnego austriackiego zespołu Klangforum Wien. To utwór do tekstu niemieckiego dramaturga Heinera Müllera, będącego pozornie zgodnie z tytułem, opisaniem obrazu, jednak zawierającego domniemaną historię wciągającą jak kryminał.
Kompozytorka ubiera tę treść w niesamowitą szatę muzyczną, w której wirtuozerią muszą się wykazać zwłaszcza muzycy grający na instrumentach dętych, a także dwoje solistów – śpiewaków (w tym tradycyjnie ona sama, zwykle wykonuje własne utwory).
A jakie wydarzenie artystyczne najbardziej panią rozczarowało?
Wiele się spodziewałam po nowym Międzynarodowym Konkursie Chopinowskim na Instrumentach Historycznych i rzeczywiście wypadł niezwykle ciekawie,
ale jego rewolucyjność zatrzymała się jakby w pół drogi. Pewne werdykty jury zaskoczyły mnie na minus, choć sam zwycięzca konkursu, Tomasz Ritter, bardzo mi się spodobał. Słyszę jednak, że ma kłopoty z rękami; oby się z tym uporał.
Jeśli ma pani wolny czas i delektuje się muzyką tylko dla siebie, czego pani słucha?
Zwykle jest tak, że kiedy biegam na koncerty i festiwale, zbiera mi się w tym czasie cała masa płyt, które, przynajmniej dla porządku, muszę przesłuchać. Jeśli więc mam wolny wieczór w domu, zwykle nadrabiam te zaległości.
Czasem zdarza się, że któraś z tych płyt mnie zafrapuje do tego stopnia, że słucham jej po parę razy. Tak jest zwykle z nowymi płytami Piotra Anderszewskiego czy Krystiana Zimermana. Ostatnio tak było też np. z płytami Marcina Świątkiewicza. Bywa, że „chodzi” za mną jakaś muzyka – kiedyś pamiętam, „miałam fazę” na Strawińskiego i słuchałam w kółko różnych jego utworów, głównie tych ze środka jego twórczości. Dla czystej przyjemności słucham bardzo różnych rzeczy, od średniowiecza do jazzu. Tylko opery nie bardzo umiem słuchać z płyt. Mogę oglądać ją np. na Mezzo (francuski kanał telewizyjny nadający muzykę poważną i jazz, przyp. red.), ale i to z trudem zastępuje teatr.
Załóżmy, że jestem laikiem, od czego powinnam zacząć przygodę z muzyką klasyczną?
Z moich licznych rozmów z melomanami wynika, że każdy miał na to swój sposób. Nawet słynne Zacznij od Bacha też nie zawsze się sprawdza, bo spotkałam i takich, którzy – choć trudno mi było w to uwierzyć – Bacha nie lubią. Ale nie trzeba koniecznie zaczynać od dzieł łatwiejszych. Można rozpocząć przygodę z muzyką poważną od Mozarta czy Vivaldiego, a są i tacy, co przyszli od muzyki Ligetiego czy Pendereckiego, bo usłyszeli ją w filmach Stanleya Kubricka.
Jedni zafascynują się barokiem i jego rytmicznością, innych pociągną legendy i emocje z teatru wagnerowskiego. W operze można pokochać śpiew, ale też specyficzne wydanie teatru. Podejść do muzyki może być tyle, ilu jest ludzi. Po prostu trzeba próbować.
Dlaczego kultura i uczestniczenie w niej jest ważne?
Ponieważ czyni nas pełniejszymi ludźmi.