Bartłomiej Nizioł, urodzony w Szczecinie skrzypek i koncertmistrz Opery Zuryskiej. Rozpoczął naukę w wieku pięciu lat. Jak mówi, granie było dla niego tak naturalne jak chodzenie. Absolwent Akademii Muzycznej w Poznaniu, laureat wielu międzynarodowych konkursów skrzypcowych.
Po Konkursie im. Marguerite Long i Jacques’a Thibauda w Paryżu – ostatnim, w jakim brał udział – podpisał dwuletni kontrakt na trasę koncertową. W jej ramach zagrał ponad sto koncertów na całym świecie. Nagrodzony czterema Fryderykami – nagrodami Polskiej Akademii Fonograficznej i niemiecką Echo Klassik. Od 1995 roku mieszka w Szwajcarii.

 

Tekst: Marzena Mikosz
Zdjęcia: Marcin Stępień – Z archiwum Filharmonii Łódzkiej

 

Do Szwajcarii trafiłeś za wykładowcą Pierre’em Amoyalem, choć obaj zakładaliście, że będzie to Paryż?
To dłuższa historia. Początki mojej kariery przypadają na przełom lat 80. i 90. Szczęśliwie nie wszyscy już pamiętają, jakie były wówczas kłopoty z wyjazdem z Polski. Chcąc wziąć udział w zagranicznych konkursach, musiałem zgłosić się za każdym razem po wizę i paszport służbowy do nieistniejącej obecnie Agencji Artystycznej PAGART oraz starać się o państwowe dofinansowanie przelotów i pobytów. Kiedy więc już byłem na etapie rozpoczęcia pracy, chciałem wyjechać gdzieś, gdzie miałbym szansę grać na lepszym instrumencie. Miałem nadzieję, że za granicą uda mi się dotrzeć do jakiegoś prywatnego kolekcjonera lub fundacji, która mi pomoże. I to był główny powód wyjazdu.

Czyli jednak nie nauczyciel?
Nie, miałem wtedy sporo propozycji. Regularnie grywałem już w Niemczech. Były pomysły, aby wyjechać do Nowego Jorku czy Paryża, gdzie właśnie uczył Amoyal, u którego chciałem kontynuować naukę. Zmieniły się jego plany i rozpoczął wykłady w Szwajcarii – ja także trafiłem do Lozanny.

A kiedy dostałeś swój wymarzony instrument?
Przyjazd tutaj szybko rozwiał moje złudne nadzieje, że jak tylko wysiądę z pociągu, od razu znajdę mecenasa, który wyciągnie instrument ze swojej szafy i powie: Proszę bardzo, oto Stradivarius. Okazało się, że aby mieć do dyspozycji światowej klasy instrument, muszę najpierw dostać się do orkiestry.

I tu w twoim życiorysie pojawia się pozycja „koncertmistrz orkiestry Tonhalle” w Zurychu.
Tak, jest rok 1996 i wygrywam konkurs na II koncertmistrza tej orkiestry. Ale wymarzony instrument dostałem dopiero po kilku latach pracy. Były to skrzypce Stradivarius Wieniawski z 1719 roku.

Po kilku latach grania z orkiestrą Tonhalle chciałeś zawalczyć o pozycję pierwszego koncertmistrza?
Tak. Były wtedy otwarte konkursy w Operze Zuryskiej i w Stuttgarcie. Oba wygrałem, ale wspólnie z rodziną postanowiliśmy pozostać w Szwajcarii.

Jak wygląda taki konkurs?
Przede wszystkim jest rozpisany na każde miejsce w orkiestrze. W jego pierwszym etapie kandydaci przesyłają swoje dossier. Im lepsza orkiestra, tym większe zainteresowanie. Następnie wybrani kandydaci prezentują się przed komisją złożoną z członków orkiestry, grając na każdym kolejnym poziomie kwalifikacji coraz bardziej złożone formy, aż do repertuaru, który gra się później w orkiestrze. Zwycięzca zaczyna grać z orkiestrą. Okres próbny w Tonhalle czy w Operze trwa dziewięć miesięcy i dopiero po tym czasie można zostać pełnoprawnym członkiem orkiestry.

Nowe miejsce pracy, nowy instrument?
Kiedy dostałem się do Opery, poszedłem do ówczesnego dyrektora, Alexandra Pereiry. Wytłumaczyłem, że w Tonhalle grałem na świetnym instrumencie i zapytałem, czy mógłby mi jakoś pomóc. Niczego nie obiecał, ale uruchomił swoje kontakty. A obraca się w towarzystwie, w którym zakup unikalnych skrzypiec nie jest problemem. Na wyścigach konnych spotkał znajomego kolekcjonera i opowiedział mu o mnie i moich potrzebach. Krótko po naszej rozmowie wezwał mnie do biura z informacją, że ma dla mnie instrument. Nie spodziewając się, co mnie czeka, poszedłem i dostałem do ręki instrument warty wiele milionów dolarów z informacją: Proszę bardzo, to są pana skrzypce. I wręczył mi Guarneri del Gesù z 1727 roku.

To coś w stylu: Tu są kluczyki do Bugatti, przyjemnej jazdy?
Dokładnie tak. Myślałem, że wtedy dostanę zawału serca. A najlepsze jest to, że są to skrzypce, które najbardziej odpowiadają mojemu stylowi gry.

Orkiestra Opery Zuryskiej jest jedną z lepszych orkiestr zarówno w Szwajcarii, jak i na świecie. Pochodzicie nie tylko z różnych krajów, ale też z różnych szkół muzycznych. Jak się gra w tak międzynarodowym środowisku?
Moim zdaniem relacje w orkiestrze są znakomite. To wyselekcjonowani muzycy, którzy przeszli przez wieloetapowy i długi proces rekrutacji oraz dziewięciomiesięczny okres próbny. Granie w gronie świetnych muzyków jest przyjemnością. Mogę to porównać do grania w kameralnych składach, gdzie jest akcja i reakcja ze strony członków zespołu. Mam wrażenie, że każdy z moich kolegów coś wnosi i czuje się beneficjentem efektów wspólnej pracy. Dyrygent, soliści i akompaniujący mają swój udział w całości przedstawienia.

Głównym dyrygentem opery jest Fabio Luisi, ale program jest tak ułożony, że co chwilę batutę przejmuje ktoś inny.
Zdarza się, że w ciągu sezonu ten sam utwór gramy z różnymi dyrygentami. Z mojego punktu widzenia praca w orkiestrze operowej jest tym bardziej ciekawa. Nie ma czasu na nudę. Codziennie coś się zmienia: rano jest próba do jednej opery, wieczorem gramy co innego. Bywają tygodnie, podczas których gram pięć różnych utworów, oper lub koncertów symfonicznych. A każdy z dyrygentów inaczej podchodzi do dzieła, które orkiestra doskonale zna. Chce wnieść coś swojego, coś nowego, jednocześnie uwzględniając indywidualność solistów na scenie. W przypadku uznanych dyrygentów ich czas jest ograniczony innymi zobowiązaniami. Zdarza się nam grać całość utworu po raz pierwszy na żywo przed publicznością.

A zdradzisz różnice oczekiwań dyrygentów, z którymi występowałeś?
Orkiestra zdecydowanie docenia dyrygentów z temperamentem. Tak jak nasz szef, Fabio Luisi, który działa z niesamowitą energią i wielką elegancją. Granie z nim nigdy nie jest przesadne w żadnym stopniu. Daniele Gatti zaś podchodził nie tylko z wielkim rozmachem, ale i dużą pasją – dużo wibracji, głośno. Rzadko kiedy uciszał orkiestrę. Zależało mu na dużym, głębokim, pełnym dźwięku. Pamiętam na przykład Śpiewaków Norymberskich Wagnera, trwających pięć i pół godziny – to było także fizyczne wyzwanie! Prawie jakby całe przedstawienie grać solo.
Na drugim biegunie mogę umieścić, zmarłego już, wieloletniego dyrektora artystycznego naszej opery Nello Santiego. Podczas występów to Santi był gwiazdą. Prowadził orkiestrę tak, jakby chciał zadyrygować każdego muzyka i każdą nutę z osobna. Trzeba było grać dokładnie tak, jak on tego wymaga. Często w przerwie dawał jeszcze muzykom uwagi.

W przerwie przedstawienia?
Tak. Albo od razu po przedstawieniu – by kolejne zagrać tak, jak on dokładnie sobie tego życzy. Miał niesamowitą energię. Kiedy wchodził za swój pulpit dyrygencki, budziła się w nim bestia. To były niesamowite przeżycia. Wśród dyrygentów, z którymi pracowałem byli: Dohnányi, Gardiner, Armiliato, Currentzis, Noseda, Welser-Möst. Łączy ich właśnie niesamowita ekspresja, którą przekazują każdemu z muzyków. I tu jest też moja rola jako koncertmistrza, to ja jestem tym pierwszym przewodnikiem w układzie.

Stoisz też za sukcesem wielu młodych muzyków, którzy grają obecnie w orkiestrze.
Nie ma ich może tak wielu, ale są – i z tego się bardzo cieszę. Moi wychowankowie, studenci, skrzypkowie, który ukończyli studio muzyczne przy Operze Zuryskiej czy Akademię Muzyczną w Bernie i grają w orkiestrach w Zurychu, Bernie, Bazylei, Stuttgarcie czy Lipsku. Dla mnie jako pedagoga jest to najwyższa ocena pracy, kiedy mój absolwent nie tylko dostaje się na scenę, ale na niej zostaje.

Grasz bardzo szeroki repertuar – od baroku po muzykę współczesną – jesteś solistą, grasz w orkiestrze i zespołach kameralnych, ale bardzo dużo miejsca przeznaczasz na muzykę polską. Czujesz się jej ambasadorem?
Tak, jak najbardziej. Od zawsze staram się promować naszych kompozytorów, albo umieszczając ich utwory w programach recitali, albo poprzez nagrania. Nagrałem prawie cały repertuar Henryka Wieniawskiego, ale też Karola Lipińskiego, Grażyny Bacewicz, Stojowskiego… Może zabrzmi to banalnie, ale jest to muzyka bliska mojemu sercu i wydaje mi się, że wiem, jak ją grać, żeby była dobrze odbierana.
Wprowadzam też polski repertuar moim studentom w Hochschule der Künste w Bernie, często zresztą na ich prośbę, bo słuchają mojego wykonania tych utworów w internecie. Cieszę się bardzo, kiedy student z Kolumbii mówi, że chciałby zagrać poloneza Wieniawskiego.

Z polską muzyką wiąże się również twój najnowszy projekt sonaty.pl:, nagranie i popularyzacja wszystkich sonat napisanych przez polskich kompozytorów.
Tak, jest to projekt krakowskiej agencji Kameny. Przeszukujemy archiwa w poszukiwaniu utworów. Często znajdujemy ich fragmenty. Rekonstruujemy i nagrywamy. Koordynacją projektu zajmuje się Agnieszka Skotniczna, a wraz z Michałem Francuzem nagrywamy w auli Akademii Muzycznej w Katowicach. Za realizację nagrań odpowiada Beata Jankowska-Burzyńska, na co dzień współpracująca z orkiestrą NOSPR-u. Zatem warunki pracy mamy znakomite.

Patrząc na program projektu, widzę znane nazwiska: Bacewicz, Paderewski, Szymanowski – ale to nie od nich zaczęliście.
Dokładnie. Zaczęliśmy od Witolda Friemanna, kompozytora związanego z Wielkopolską. Jego dwie sonaty skrzypcowe były naszym pierwszym materiałem, który został przygotowany niemalże od zera, czyli od rękopisu. Następnie Paderewski, Stojowski, Żeleński – kompozytorzy, którzy byli też ze sobą związani i zaprzyjaźnieni. Chcemy nie tylko rekonstruować i nagrywać, ale również grać te utwory podczas koncertów, a koncepcja programu złożonego z dzieł tych trzech kompozytorów ma największy sens.
Na uwagę zasługuje również jednoczęściowa sonata Feliksa Konopaska z XIX wieku. Jest to autor nieznany prawie w ogóle, ale to on napisał pierwszą instrumentalizację hymnu polskiego.

Nagrane utwory udostępniacie w domenie publicznej. Każdy może wejść na stronę www.sonaty.pl, posłuchać ich w całości i całkowicie za darmo?
Tak, jest to projekt finansowany ze środków budżetu państwa i z założenia jest niekomercyjny.

Często w wywiadach mówisz, że to rodzina gra pierwsze skrzypce, ale wszyscy też zajmujecie się muzyką.
Tak, na pewno wszyscy są związani z muzyką. Moja żona, Gosia, gra na fortepianie. Kuba, starszy syn, gra na perkusji i interesuje się muzyką trochę bardziej elektroniczną. Jest też inżynierem dźwięku w operze. Młodszy Dominik tworzy swoją muzykę, coś, co można nazwać rapem. Każdy z nas jest otwarty na nowe pomysły i style. Nie ogranicza nas moja praca muzyka klasycznego. Osobiście też chętnie słucham muzyki z własnej młodości, lata 80., 90. XX wieku, jazzu, funky…

Podobno wspólnie z synami chodzicie na koncerty waszych ulubionych artystów?
Tak, jeśli mamy taką możliwość, to chętnie wychodzimy razem. Czy to (dawniej) na Ala Jarreau, czy Georga Bensona lub Pata Metheny’ego.

Czy prawdą jest, że aby się dowiedzieć, co robi młodszy syn, musieliście założyć konto na platformie SoundCloud?
Tak, nasi synowie są raczej skromni. Innymi drogami poznajemy to, co robią, nie informują nas na bieżąco o swoich przedsięwzięciach. Najczęściej to Gosia prowadzi śledztwo i dowiaduje się przez media społecznościowe o ich dokonaniach.

A jakie masz plany koncertowe lub płytowe na najbliższą przyszłość?
Niestety, ze względu na epidemię przedstawienia i koncerty w Operze Zuryskiej są wstrzymane. Nie wiemy też, jak będzie wyglądał kolejny sezon. Ale jestem w trakcie przygotowywania i nagrywania utworów Feliksa Janiewicza. Ten pomysł pojawił się jako efekt uboczny projektu Sonaty.pl. Janiewicz był kompozytorem przełomu XVIII i XIX wieku, urodził się w Polsce i w wieku 20 lat wyjechał na tournée po Europie. Zatrzymał się we Francji, potem uciekł przed rewolucją do Londynu, a następnie do Szkocji. W edynburskiej bibliotece znajduje się jego archiwum, w tym pięć koncertów skrzypcowych. Są napisane w podobnym stylu co koncerty Mozarta. Panowie zresztą się znali i przyjaźnili. Podobno nawet jedną z części swojego koncertu Mozart dedykował Janiewiczowi. Chcemy nagrać divertimento na dwoje skrzypiec i wiolonczelę, duety na dwoje skrzypiec i wspomniane koncerty skrzypcowe. W planach jest również rodzinny projekt z Kubą, ale szczegółów na razie nie mogę zdradzić.|

Marzena Mikosz, absolwentka archeologii i zarządzania marketingowego. Od ponad 20 lat zajmuje się tworzeniem i wdrażaniem strategii marketingowych oraz organizowaniem wydarzeń: od kameralnych spotkań biznesowych po międzynarodowe imprezy promujące Polskę i polskich przedsiębiorców. Od 2015 r. mieszka w Szwajcarii budując relacje pomiędzy firmami i instytucjami obu krajów. Jej hobby to muzyka średniowieczna, opera i góry.