Niewiele ikon muzycznych może się pochwalić karierą, która z sukcesem trwa ćwierć wieku. A jeszcze mniej może po dwudziestu pięciu latach nagrać jedną z najlepszych swoich płyt. To właśnie przypadek brytyjskiej formacji Jamiroquai i jej charyzmatycznego, zawsze lekko niedogolonego, lidera Jaya Kaya.
MACIEJ ULEWICZ
Tak naprawdę nie wiadomo, skąd w 1993 roku pojawił się w show-biznesie młody, dość buńczuczny chłopak z płytą Emergency on Planet Earth. Świat oszalał i zaczęła się naprawdę wielka kariera Jamiroquai, znaczona kolejnymi fantastycznymi płytami, wielkimi przebojami i milionami sprzedanych egzemplarzy na całym świecie. To genialne połączenie soulu, funku i disco, pulsującego basu, dynamicznej sekcji dętej, smyczkowych aranżacji stylizowanych na lata 70. oraz społecznie i ekologicznie zaangażowanych tekstów, pozytywnej tanecznej energii i porywających melodii spowodowało, że Jamiroquai stało się czołowym przedstawicielem niezwykle popularnego w Europie w latach 90. gatunku o nazwie acid jazz. Kolejne płyty, choćby takie jak wybitny Return of Space Cowboy (1994), Travelling without Moving (1996) z megahitami (Cosmic Girl, Virtual Insanity) czy multiplatynowy Funk Odyssey z 2001 tylko potwierdzały, że zjawisko Jamiroquai to nie była tylko sezonowa atrakcja. Lata mijały, acid jazz stał się atrakcyjną historią, powstawały i znikały kolejne mody muzyczne, a charakterystyczna figurka Buffalo Mana pojawiała się co kilka lat, odnosząc kolejne sukcesy i ciesząc się niezmiennym uwielbieniem i atencją fanów. Brzmienie zespołu oczywiście ulegało elektronicznym modyfikacjom, ale synthpopowe dźwięki tylko uatrakcyjniły formułę, która okazała się ponadczasowa i przetrwała z powodzeniem niezliczone już rewolucje i kolejne fluktuacje muzycznego show-biznesu. Po siedmiu latach milczenia, od w sumie dość przeciętnego albumu Rock Dust Light Star z 2010 roku, kiedy wielu zwolenników Jamiroquai pogodziło się z tym, że zespół może być już historią, kosmiczny kowboj powraca z jednym z najlepszych materiałów w swojej historii. Merytorycznie zatroskany o niebezpieczny rozwój sztucznej inteligencji, degradację środowiska i tabloidyzację mediów Jay Kay w nowym elektronicznym kapeluszu na Automatonie daje wielki popis swojej kompozytorskiej maestrii, świetnej dojrzałej formy wokalnej i genialnego wyczucia producenckiego. Na tej płycie każdy utwór jest nie tylko potencjalnym, lecz także prawdziwym hitem wedle niedostępnej wielu formule all killer no filler – i nie jest to czcza deklaracja. To sythpopowo-soulowo-funkowa intergalaktyczna retro-futuro hedonistyczna dyskoteka, która wprowadza w doskonały nastrój, daje pozytywnego kopa i dostarcza energii, której nie można się oprzeć. Malkontenci mówią, że to wciąż to samo, a ja jestem zachwycony. Nie oczekiwałem od Jaya Kaya stylistycznej rewolucji i że przerzuci się na ostrego rocka bądź przeprodukowany współczesny pop. Życzę każdemu wykonawcy takiej płyty, konsekwencji, luzu i talentu. To fantastyczny powrót kosmicznego kowboja, który ostrzegając, bawi i też wzrusza, a my nie przestajemy tańczyć do każdej z dwunastu piosenek najwyższej próby. O, właśnie skończył się ostatni numer, czyli pulsująca, acz subtelna Carla. Muszę Automaton natychmiast włączyć jeszcze raz od początku, rozruszać się przy Shake it on, poznać Summer Girl, dowiedzieć się Something about you i poczuć się Superfres. Jest jednak „wada”: Automaton uzależnia. |