Na małym ekranie pojawia się często, choć od półtora roku nie stanął przed kamerą. Usunął się w cień, czeka, prowadzi zwyczajne życie. Nigdy nie pozwolił, by widzowie poczuli przesyt. A może po prostu decydował o tym los? Irytuje go, gdy słyszy o Piotrze Korzeckim z „Magdy M”, że taki przystojny, taki uroczy, taki cudowny… Zbliża się do czterdziestki i wizerunek amanta go denerwuje. Ale kiedy zaczyna mówić, uwodzi każdym słowem. Nawet jeśli wcale tego nie chce. Paweł Małaszyński.
Tekst: Ewa Smolińska-Borecka
Zdjęcia: Marta Wojtal
Stylizacja: Laure Dabo
Paweł Małaszyński: Wiesz, dlaczego umówiłem się z tobą w swoim domu? Bo tu jest bezpiecznie. I nie boję się, że w „didaskaliach” do wywiadu napiszesz, co zechcesz, w stylu: „W skromnym mieszkaniu nieład, w rogu kanapa, w zlewozmywaku sterta talerzy”…
Ewa Smolińska-Borecka: Powinnam tak napisać? Przecież to nieprawda. Nie ufam dziennikarzom.
Dlaczego?
Parę razy mnie oszukano. A z drugiej strony ilekroć kończy się wywiad, czuję, że to spotkanie właściwie nic nie dało i żałuję, że dałem się namówić. Bezsensowne pieprzenie o głupotach.
A co powinno Ci dać?
Nie wiem. Może poczucie, że dowiedziałem się czegoś nowego o sobie. Jeżeli jest to jeszcze możliwe. Proszę, zaskocz mnie (śmiech).
Porozmawiamy o słowie „inicjacja”.
Żartujesz?
Nie. Słowo „inicjacja” jest niezwykłe. Kryje w sobie tajemnice, obietnice, emocje, miękkość, ale też twardość i brutalność, kiedy dostajemy od losu po nosie. Życie to pasmo inicjacji.
Ładny początek. A jaką inicjację masz na myśli?
W naszym kręgu kulturowym zazwyczaj pierwszą inicjacją jest wejście do rodziny Kościoła rzymskokatolickiego poprzez chrzest.
Ten zaszczyt mnie ominął (śmiech).
Jesteś ateistą?
Każdy w coś wierzy. Ochrzciłem się, kiedy miałem 27 lat.
Jednak.
Sytuacja tego wymagała.
Ślub?
Bingo!
Aczkolwiek można wziąć ślub kościelny jako osoba niewierząca.
Nie powiedziałem, że jestem niewierzący. Zrobiłem to ze względu na szacunek do rodziców i rodziny mojej żony. To wspaniali ludzie. Nie wydaje mi się, bym poprzez chrzest faktycznie przeszedł jakąś inicjację religijną. Choć przyznaję, że było w tym coś, co mnie poruszyło. Co innego być ochrzczonym, mając kilka miesięcy, a co innego, jako dojrzały człowiek z wykrystalizowanym systemem wartości, z kręgosłupem moralnym. Po tym wydarzeniu nic w moim życiu tak naprawdę się nie zmieniło.
A dzieciństwo? Pamiętasz moment, kiedy uświadomiłeś sobie, że istnieje takie uczucie jak miłość? Że kochasz rodziców, siostrę, dziadków?
Myślę, że człowiek rodzi się z umiejętnością kochania i potrzebą bycia kochanym. Miałem szczęśliwe dzieciństwo. Zawsze mogłem liczyć na pomoc rodziców. Zawsze byliśmy wobec siebie szczerzy. Przynajmniej tak to zapamiętałem. Uważam, i to mówię mojemu synowi, że rodzice są najlepszymi przyjaciółmi, jakich można mieć. Tak naprawdę pierwszymi i ostatnimi.
A miłość do płci przeciwnej? Kiedy odkryłeś, że dziewczyny są fajne?
Bardzo szybko. Jakoś w podstawówce.
Inicjacja seksualna.
Byłem ciekawy, czy o to spytasz. Ty chyba zwariowałaś!
Nie. Więc…
Późno, o dziwo, ale lepiej późno niż wcale.
A kiedy zostałeś mężem – to też była inicjacja nowego etapu w życiu.
To było wtedy dla nas tak naturalne, że trudno to traktować jako początek nowego etapu. Przed ślubem byliśmy ze sobą 7 lat, w tym roku minie nam 20. Podobnie jak chrzest ślub nic tak naprawdę nie zmienił.
Dziesięć lat temu po raz pierwszy zostałeś ojcem.
To już megadoświadczenie i bardzo polecam. Jestem ojcem, tatą, przewodnikiem. Odebrałem to jako życiową rewolucję. Narodziny Jeremiasza wiązały się i z radością, i z pewnym przerażeniem. Prawie rok temu na świat przyszła Lea. W tej chwili nie ma dla mnie nic ważniejszego niż moje dzieci. Wszystko, co robię, robię dla nich i z myślą o nich. To pewnie banał, ale dzieci, ta dwójka w moim życiu, daje mi naprawdę ogromną siłę i równowagę. Moja rodzina to najlepsze, co mi się mogło w tym moim przedziwnym życiu przydarzyć. Życie samo w sobie jest piękne i najpiękniejsze są w nim proste, prawdziwe, zwyczajne, codzienne, cudowne chwile spędzone wspólnie z żoną i dziećmi, one dotykają mnie najbadziej. Moje życie to osobiste doświadczenia zebrane podczas obserwacji. Mieszam własne przeżycia z tymi, które chciałbym doświadczyć, a życie ma ich więcej do zaoferowania niż jakikolwiek scenariusz. Tego nie jesteś w stanie zrozumieć. Tego nie jesteś w stanie zagrać. Przynajmniej ja. Chyba kiepski ze mnie aktor (śmiech).
Muzyka… Był taki szczególny moment, kiedy pojawiła się w Twoim życiu?
Na początku lat 90. zafascynowała mnie twórczość wielkiej czwórki z Seattle. Grunge stał się kluczem do wszystkiego, zainspirował wielu ludzi. Ale muzyka towarzyszyła mi zawsze. Jestem wdzięczny rodzicom, że zaszczepili we mnie miłość do niej. Na początku słuchałem tej muzyki, którą oni lubili. Od strony mamy – Osieckiej, Szczepanika, Niemena. Od strony taty – Breakoutów, Klenczona, Niebiesko-Czarnych, Czerwonych Gitar. W piątki obowiązkowo słuchałem Listy Przebojów Marka Niedźwiedzkiego. Następnie powoli sam zacząłem eksplorowanie. Postanowiłem bardziej otworzyć się na muzykę, poszukać przestrzeni, intensywności i głębi. Odpływałem, obserwowałem i budowałem swój muzyczny wyidealizowany świat.
A w którym momencie ze słuchacza stałeś się wykonawcą i kompozytorem?
Śpiewałem, odkąd pamiętam. Zawsze w mojej głowie powstawały melodie. Nagrywałem je na magnetofon Kasprzak. Pewnie wszystkie te nagrania gdzieś zaginęły. Szkoda. Na początku liceum zrodziło się marzenie, żeby założyć zespół. Wtedy jednak nie mogłem znaleźć ludzi, którzy by myśleli podobnie jak ja. Włóczyłem się między różnymi kapelami. Dopiero na przełomie 2003 i 2004 roku powstał zespół Cochise.
Kolejna, czwarta płyta ma ukazać się jesienią tego roku i będzie miała tytuł „The Sun Also Rises For Unicorns”.
Znajdzie się na niej 13 utworów. Już zarejestrowaliśmy wersję demo. Teraz zdecydujemy, czy coś dogramy, czy coś wypadnie. Tych naszych pomysłów w banku Cochisowym jest około 200, więc mamy z czego wybierać. Są to riffy, fragmenty melodii, czasami całe piosenki. Jesteśmy czterema facetami tworzącymi jeden dobrze działający organizm. Każdy z nas wnosi coś do kapeli, każdy ma swoje pomysły na utwory, na pewne rozwiązania. Sprawdzamy je, odrzucamy lub wykorzystujemy. Nigdy nie opracowujemy koncepcji kolejnej płyty, po prostu gramy. Nie ma w tym nic nadzwyczajnego, ale samo tworzenie muzyki jest magiczne.
Muzyka to swoiste podróżowanie po świecie, a nawet kosmosie. A kiedy po raz pierwszy wyruszyłeś w świat?
Po raz pierwszy tak naprawdę daleko wyleciałem z moim teatrem Kwadrat do Ameryki. Niestety rozczarowała mnie. Za to Meksyk pochłonął mnie całkowicie. Lubię poznawać nowe kraje. Gdybym się tylko nie bał panicznie tych cholernych samolotów, podróżowałbym pewnie częściej (śmiech). Poznawanie nowych klimatów, kultury, nowej przestrzeni, ludzi jest dla mnie swego rodzaju eksperymentem – dzięki podróżom w pewien sposób odkrywam też siebie. To wolność, a wolność to wyzwanie i odpowiedzialność. Trzeba docenić życie takim, jakim jest i wyciągać z niego tyle, ile się da. Z drugiej jednak strony coś mi każe biec do przodu, niszcząc po drodze wszystko to, o czym wczoraj marzyłem.
Czy to nie jest sprzeczność?
Czasem myślę, że jestem pełen sprzeczności. Kiedyś mówiłem: „Kocham to, co niszczę, i niszczę to, co kocham”.
To taka słowna zabawa, jak w Twojej piosence z ostatniej płyty „118” – „Inside of me”: „Zabijam moją miłość i kocham zabijać” („I kill my love and I love to kill”).
Znasz moje teksty?
Znam. Zdziwiony?
Zaskoczony (śmiech). Lubię budować w piosenkach Cochise utopijno-romantyczne wizje świata z odrobiną gniewu i nienawiści. Dlatego czasem mam ochotę zniszczyć coś pięknego.
Ale wróćmy do naszego tematu. Kolejna inicjacja – teatr. Po raz pierwszy zagrałeś zapewne w przedszkolu pięknego królewicza.
W przedszkolu nie było przedstawień. Przynajmniej ja ich nie pamiętam. Może wierszyki na akademiach. Dopiero kiedy po dwóch nieudanych egzaminach do szkoły aktorskiej wylądowałem w Lart StudiO w Krakowie, zacząłem tak naprawdę uczyć się stania i mówienia na scenie. Po roku dostałem się do PWST we Wrocławiu. Pokochałem teatr. Po dyplomie dostałem propozycje pracy w trzech teatrach. Wybrałem warszawski Kwadrat. Gram w nim od 12 lat. Pod koniec ubiegłego roku nasz teatr obchodził 40-lecie.
Grasz teraz główne role w dwóch przedstawieniach. Sztuka „Berek, czyli upiór w moherze” miała premierę sześć lat temu, ale wciąż na widowni są komplety. A po 50 wejściówek kolejka ustawia się nawet półtorej godziny przed spektaklem! Identycznie jest w przypadku sztuki „Ślub doskonały” granej od dwóch lat. Zawsze kilkadziesiąt osób siedzi na schodach. To cieszy?
Oczywiście. Bardzo. To chyba marzenie każdego aktora, który pracuje w teatrze. Teatr Kwadrat to bardzo specyficzne miejsce ze sprofilowanym repertuarem, gdzie widz ma się dobrze bawić, czasem wzruszyć, a czasami wyjść z pewną refleksją. Na przykładzie „Berka”, w którym gram homoseksualistę, widać, że nasz teatr, bawiąc, też uczy: tolerancji, zrozumienia. To teatr komedii, farsy. Teatr z tradycją, która jest z pokolenia na pokolenie przekazywana przez starszych aktorów jak Kobuszewski, Pokora, Wawrzecki czy śp. Jurek Turek. I ja mam zamiar przekazywać ją dalej.
Odkrycie świata kina. To też była w pewnym sensie inicjacja. Podobno miałeś wtedy cztery lata.
Mały chłopiec zachwycił się wielkim płótnem, na którym poruszały się kolorowe obrazki. Do dziś jestem w nim zakochany.
Jako widz. A kiedy pomyślałeś o aktorstwie?
Taka myśl pojawiła się, kiedy byłem nastolatkiem. Kiedyś marzenia zapisywałem na kartkach i chowałem za plakatem ulubionej grupy rockowej. I wierzyłem, że kiedyś się spełnią. To o aktorstwie się spełniło.
Kiedy poznałeś…
Narkotyki? (śmiech)
No proszę, skoro lepiej wiesz, o co chciałam spytać, to odpowiedz.
Narkotyki były i są wszechobecne.
To znaczy, że brałeś?
Mam opory przed połknięciem Rutinoscorbinu, a co dopiero przed wzięciem dragów (śmiech). Wolę alkohol.
Wróćmy jednak do magicznego słowa: inicjacja. Opowiedz, jak poznałeś popularność. Czy stałeś się popularny już w czasach liceum, kiedy założyłeś zespół Apogeum?
Ależ skąd (śmiech)! Myśmy nie koncertowali, to była grupa podwórkowa. To była wspaniała przygoda, pozostały fajne wspomnienia i niedokończona płyta.
Teraz masz zespół Cochise.
Cochise powoli krystalizowało się, gdy byłem jeszcze w szkole aktorskiej. To mój drugi świat. Największym sukcesem tej kapeli jest to, że istniejemy i gramy od 11 lat i cały czas nam się chce. Każdy z nas utrzymuje się z zupełnie innego zawodu. Wojtek, gitarzysta, jest dziennikarzem, Radek, basista, nauczycielem języka polskiego, a Czarek, perkusista, dyrektorem samorządowej instytucji kultury w Białymstoku.
Seriale, w których grałeś, miały miliony widzów. A teraz mówisz, że cieszy Cię, kiedy parę osób przyjdzie na koncert Cochise.
Tego nie możesz porównywać, bo nie da się tego porównać. To dwa różne, oddzielne światy. Z tą koncertową publicznością rzeczywiście różnie bywa, to fakt. Raz gramy dla 30 osób, raz dla 100, czasem dla 300. Taka jest rzeczywistość.
Sto przyszło na Wasz koncert w Siedlcach, na którym byłam.
Byłaś na naszym koncercie w Siedlcach?! Drugi raz mnie zaskoczyłaś (śmiech). Nieźle. Koncerty to podstawa egzystencji każdej kapeli. Nie jesteśmy grupą z pierwszych stron gazet, rzadko grają nas rozgłośnie, a mimo to rocznie dajemy ponad 40 koncertów. Paradoksalnie, dużo ludzi myśli, że jak gra kapela z Pawłem Małaszyńskim, to rozpruje się worek z biletami. Ale tak nie jest. Nasza muzyka nie jest lekka, łatwa i przyjemna. A może się mylę?… Wiem na pewno, że jestem w pewien sposób kłodą dla zespołu.
Kłodą?
Wiele osób nie spodziewa się niczego muzycznie dobrego po zespole, w którym śpiewa aktor. Z drugiej strony zdajemy sobie sprawę, że gdyby nie moje nazwisko, to być może nikt by o nas nie usłyszał. To, co robimy, to czysta miłość do muzyki, a nie biznes. Dzielimy się naszymi emocjami i szukamy kolejnych inspiracji. Tworzymy to, o czym śnimy i w co wierzymy. Dawno już pogodziłem się z tym, że zawsze znajdą się tacy, którzy będą mówić, że Cochise to nic niewarty, wtórny zespół. Nikt tam nie umie grać, a tym bardziej ja nie umiem śpiewać i tak naprawdę to odcięty kupon od mojej popularności telewizyjnej… I absolutnie mają takie prawo, by tak mówić i myśleć. Podobnie jak ja mam prawo mieć to tam, gdzie powinienem mieć. Dokładnie tam. Jak w tekście Kaśki Nosowskiej: „Zbyt ładna dla brzydkich, a dla ładnych za brzydka. / Za gruba dla chudych, a dla grubych za chuda. / Spróbuj się domyśleć, gdzie to mam, no gdzie”. Ten tekst to moja codzienność. Kocham Kaśkę.
Poznanie magii popularności to chyba istotna inicjacja w życiu aktora?
Z perspektywy czasu bardziej przypomina mi emocjonalny gwałt.
Są tacy, którzy dla popularności ryzykują życie. A Ty robisz z siebie męczennika i mówisz o gwałcie na Twojej osobie. Mocno przesadzasz.
Męczennik (śmiech)? To dobre. Podoba mi się. OK. Popularność przyszła nagle, niespodziewanie i była bardzo intensywna. Niosła ze sobą wiele skrajnych emocji: od głębokiego rozczarowania, znudzenia, zwątpienia, po gniew i agresję. Nie byłem na to przygotowany. W szkole nie uczą, jak sobie radzić w takich momentach. Wychodząc ze szkoły teatralnej, nie zakładałem, że zdobędę popularność. Chciałem grać w teatrze.
Jak mogłeś tego nie zakładać?
Mogłem, bo jestem pesymistą i stoję twardo na ziemi. Najpierw zakładam najgorsze. Oczywiście, że jak każdy z nas, miałem marzenia o tym, żeby kiedyś, jak pojawi się taka okazja, zabłysnąć na szklanym czy na dużym ekranie. Ale nie sądziłem, że tak szybko mi się to uda i że będzie to tak intensywne. Musiałem sam wszystkiego się uczyć… Na błędach.
Od półtora roku nie zagrałeś w żadnym filmie. Mówi się, że to kara środowiska za to, że odszedłeś z serialu „Lekarze”.
Nic nowego. Ile razy już to słyszałem. Zwyczajnie nie przedłużyłem umowy. Przyzwyczaiłem się, że często przypinano mi różne etykietki, więc czasami bawiło mnie granie niedostępnego ignoranta (śmiech). Robiłem to, co kocham, najlepiej, jak potrafiłem. Pewnego dnia zwyczajnie przestałem płynąć w górę rzeki. Odpuściłem. Najważniejsze stało się to, co noszę w sercu: przejrzystość postrzegania z odpowiedniej perspektywy. Przeżyłem naprawdę ciekawe i bogate chwile. Na dzień dzisiejszy… w cieniu jest mi lepiej. Reszta to tylko szumy w tle. Jak powiedział kiedyś Kurt Cobain: „Czasami coś w nas umiera i niekoniecznie chce zmartwychwstać”.
Jesteś tylko aktorem. Nie jest Twoją rolą narzucać scenarzystom, jak mają prowadzić opowieść. Albo wyrzucać producentowi, że obciął budżet serialu. A podobno to zrobiłeś, zanim opuściłeś „Lekarzy”. Jesteś kamikadze?
To prawda, że miałem jako aktor pewne propozycje rozwiązania niektórych wątków. To chyba naturalne, kiedy ci zależy. Reszta to stek bzdur, których nie chce mi się komentować. Strata czasu. Mówiąc ogólnie: na początku mojej drogi w tym zawodzie pewnie – jak każdy lub jak większość – byłem naiwny, niedoświadczony, pełen wiary i nadziei, gotowy na każde poświęcenie. Wierzyłem w ideały, jakość i serce, a niektórzy to wykorzystywali. Starałem się utrzymać równowagę między braniem i dawaniem. Ale patrząc z perspektywy czasu, chyba słabo mi to wychodziło (śmiech). Wszystkie historie kończyły się podobnie lub tak samo – rozczarowaniem.
Dziesięć lat temu zdobyłeś popularność. Po „Magdzie M” już nigdy żadną rolą nie wzbudziłeś tak wielkiej miłości widzów. To musi boleć.
Bzdura. Taka jest kolej rzeczy. Przyjmując rolę, nigdy nie możesz być pewien, czy dany film lub serial będzie miał sukces czy poniesie porażkę. Nikt nie myśli takimi kategoriami. To chore. Przyjmuję rolę, bo chcę to zrobić. Czasami – przyznaję – wychodziło fatalnie. Dla przykładu „Ciacho” – miało wtedy znakomitą obsadę i miała to być fantastyczna komedia. Kiedy je obejrzałem na premierze, ukryłem twarz w dłoniach ze wstydu. Trudno, tak bywa. Porażka, sukces, sukces, porażka, porażka. Dziś jesteś, jutro cię nie ma i znów jesteś. Tyle. Tak sobie teraz myślę, że w pewnym momencie stałem się więźniem własnego wizerunku wykreowanego przez moje role i media. Zdałem sobie sprawę, że nie otrzymuję już wyzwań tylko propozycje ról bohaterów, którzy są pochodną lub ewidentną kalką postaci, które już kiedyś zagrałem. Przestałem przyjmować tego typu propozycje. To była świadoma decyzja. Postanowiłem spokojnie czekać. Czekanie to część tego zawodu. Do najprzyjemniejszych na pewno nie należy, ale stałem się autorem zmian, których od życia w tym zawodzie oczekiwałem i oczekuję. Gdzie mnie to zaprowadzi? Nie mam pojęcia. To wielka niewiadoma. Najważniejsze to nie wpadać w panikę (śmiech).
Mówisz: „Dziś jesteś, jutro cię nie ma…”. Frustruje Cię to?
To, że nie ma mnie na małym czy dużym ekranie, nie znaczy, że mnie nie ma. Jestem i egzystuję w tym zawodzie. Teatr to moje środowisko naturalne. Ekran się o mnie nie upomina. Widocznie tak musi być… Mówi się, że pokolenie aktorskie zmienia się co 12 lat. I tak się teraz dzieje. Ja zaliczam się już do tego średniego. Nie mam 26 lat, za rok będę miał 40. Nastał czas nowych, fantastycznych aktorów, między innymi Tomasza Schuchardta, Dawida Ogrodnika czy Mateusza Kościukiewicza. Młodzi aktorzy to naturalna kolej rzeczy. 12 lat temu moje pokolenie właściwie, można powiedzieć, zaczynało raczkować, razem z tym rozwydrzonym małym, uśmiechniętym bachorem zwanym show-biznesem. Nikt z nas nie przypuszczał, że wyrośnie z niego psychopata. Każdy z nas pewnie oberwał od niego po dupie i każdy z nas ma po spotkaniu z nim mniej lub więcej blizn.
Ten „bachor” został okiełznany?
W dzisiejszych czasach też nie jest lekko. Bardzo ciężko jest zachować swoją tożsamość, oryginalność, unikatowość siedząc – chcąc czy nie chcąc – ze wspomnianym wcześniej psychopatą przy jednym stole. To nie lada wyzwanie. Widać jednak, że młode pokolenie wychowało się w pewien sposób na naszych błędach. Naprawdę dobrze sobie radzą i jeżeli cały czas będą podążać obraną przez siebie drogą, będą wytrwali i mądrze, w zgodzie ze sobą, będą podejmować ważne decyzje, to będą nie tylko szczęśliwymi ludźmi, ale przede wszystkim spełnionymi aktorami. Tego im życzę. Jeżeli chodzi o mnie, to rzeczywiście ostatni raz pojawiłem się na dużym ekranie – nie licząc epizodów – chyba cztery lata temu w „Skrzydlatych świniach” Ani Kazejak. Bardzo walczyłem o tę rolę, bo spodobał mi się scenariusz, a mojej kandydatury w ogóle nie brano pod uwagę. Uważam, że to był naprawdę dobry film i jestem z niego dumny.
Mimo to przeszedł bez echa.
Nie licząc mojej gołej dupy na plakacie (śmiech).
W głównej roli byłeś rewelacyjny! Od początku do końca czułam wewnętrzne rozdygotanie, które pojawia się, kiedy coś mnie porusza do głębi. Miałam nadzieję, że zauważą Cię w Hollywood.
Przestań! Nie żartuj sobie – Hollywood (śmiech)?! Ale… Gdyby pojawiła się taka okazja, na pewno bym z niej skorzystał. Z tyłu głowy mam marzenie, by zagrać u Ridleya Scotta czy Davida Finchera.
A po raz drugi u Romana Polańskiego?
Błagam cię, w „Pianiście” ja nie zagrałem, tylko przeszedłem przez most (śmiech)! Ale powiem ci tak szczerze… Tak tylko między nami… Jeszcze raz mógłbym się przespacerować. |
Jajecznica według Małacha
Na rozgrzaną patelnię wrzucasz łyżkę masła. Kiedy się roztopi, wbijasz trzy jajka. Solisz, pieprzysz. Mieszasz łyżką. Kiedy jajka się zetną, wykładasz je na talerz. Możesz posypać szczypiorkiem.
Świetny artykuł