Warszawska Jesień kojarzy się ze sztuką trudną i hermetyczną, co mimowolnie przenosi się na wyobrażenie o jej twórcach. Rozmowa z Zygmuntem Krauze, artystą związanym z festiwalem od samego początku, światowej sławy kompozytorem, pianistą, pedagogiem i organizatorem, opinii tej przeczy. A twórczość mistrza dowodzi, że muzyka pisana emocją, hermetyczna być po prostu nie może.
Tekst: Beata Brzeska
Zdjęcia: Adam Stępień
Już po raz 62. Warszawska Jesień świętuje pańskie urodziny. Niektórzy nawet twierdzą, że po to powstała. My również przyłączamy się do życzeń.
(śmiech) Dziękuję bardzo, ale to ja świętuję ten wielki festiwal.
Tak się złożyło, że pańskie urodziny zbiegają się z początkiem Warszawskiej Jesieni. Pamięta pan pierwszą edycję festiwalu? Podobno ma pan jeszcze
program z notatkami.
Pamiętam, bo w moim wieku pamięta się wydarzenia dawno minione (śmiech). To był czas, kiedy zaczynałem studia, jeszcze mieszkałem w Łodzi i specjalnie przyjechałem do Warszawy na ten festiwal. Mówimy o czasach sprzed ponad 60 lat… Dla mnie i w ogóle
dla muzyków i kompozytorów mojego pokolenia Warszawska Jesień to była rzecz fundamentalna dla naszego rozwoju. Wtedy, trzeba powiedzieć, Polska była jednak trochę z boku Europy, i ten festiwal był jak okno otwarte w tamtą stronę.
Miał pan wtedy 19 lat i już był świadomym odbiorcą muzyki awangardowej. Jak można było do niej dotrzeć w tamtych czasach?
To jest taka trochę legenda, że myśmy byli zupełnie odcięci od świata. Mój brat wyjechał wówczas do Stanów na stypendium Fulbrighta. Przysyłał mi płyty, partytury. Byłem więc dość dobrze zorientowany w nowych trendach artystycznych. Przyjaźniłem się z Tomkiem Sikorskim, z którym wspólnie penetrowaliśmy różne możliwości, żeby zdobyć nagrania czy partytury muzyki nowej. Jak ktoś chciał, to mógł. Nie było tak źle, jak się to teraz maluje.
Wasze, pana i Tomasza Sikorskiego, ówczesne fascynacje były bardzo klasyczne: Franz Kafka, Tomasz Mann, Charles Baudelaire, nawet piosenka francuska. Czym urzekła pana awangarda?
Myślę, że to jest jakaś wewnętrzna potrzeba szukania nowego. Są ludzie, którym wystarcza to, co zastali albo to, co było. A są też tacy trochę zbuntowani, trochę im niewygodnie i szukają czegoś innego. To charakteryzuje ludzi, którzy chcą tworzyć coś nowego, są predystynowani do twórczości i szukają dla siebie nowego miejsca w swoim obszarze działania. Jednocześnie jest też jakaś taka przekora i chęć zburzenia tego, co było. Ale tak było zawsze i nie dotyczy tylko mojego pokolenia.
Muzyka współczesna, awangardowa lubi prowokować, przekracza granice. Pan też karmił fortepian sianem i wodą. Twórca awangardowy musi być odważny?
Nie wiem czy odważny, ale na pewno pełen determinacji, wewnętrznej potrzeby wyrażenia siebie. Ja przynajmniej tak to przeżywałem. Jest w tym ten element przekory, buntu, pokazania, że ja coś innego potrafię. Ale trzeba też powiedzieć, że to jest młodość – czas rewolucji i szaleństw. A potem się jednak dąży do głębszego przedstawiania siebie
samego. W muzyce kompozytor mówi tylko o sobie samym, jeżeli jest prawdziwym kompozytorem oczywiście. Im dalej, tym bardziej człowiek zgłębia siebie, swoje emocje, odczucia, przeżywanie. I to staram się przekazać w swojej muzyce. A te wszystkie wygibasy, które się robi na początku, to jest próba ustawienia się w tej dżungli, w której
żyjemy.
Pan bardzo szybko był świadomy swoich artystycznych potrzeb. Fascynacja Władysławem Strzemińskim i unizm to był sam początek pana twórczości.
Tak, i to było niebywałe szczęście, że trafiłem na jego twórczość i na jego myśli, że byłem na to przygotowany. Potrafiłem to przeżyć i miałem pasję, żeby przełożyć język sztuki wizualnej na muzykę i dźwięk. To była dla mnie wspaniała szkoła, która pozwoliła mi znaleźć moją odrębną ścieżkę. Ale to nie była jeszcze cała prawda. Dopiero w Koncercie fortepianowym nr 1, który skomponowałem w 1976 roku, zdecydowałem się odrzucić wszystko i pójść naprawdę swoją drogą na własną odpowiedzialność, nie podpierając się ideą, teorią, unizmem, dodekafonizmem czy innym jakimś izmem, czy czymkolwiek.
Świadomie zdecydowałem się skoczyć na głęboką wodę, bo to jest ryzyko. I tak, trzeba być odważnym. Cały czas.
Czym pan ryzykuje?
Kiedyś Zygmunt Mycielski powiedział, że kompozytor nie tworzy utworów takich, jakby chciał, tylko takie, jak potrafi. Pierwsze myśli o utworze, skojarzenia i pomysły dotyczą spraw takich, muszę powiedzieć, spirytualnych prawie, na granicy realności, uniesień i wyobrażeń. A potem przychodzi ten moment trudny – realizacja, przełożenie na język muzyki. Wyobrażenie jest piękne, a kropka na papierze nutowym tu czy tu, to jest realność. W procesie twórczym ten czas wyobrażeń dźwiękowych i emocjonalnych jest najpiękniejszy. Potem przychodzi, czasem bardzo żmudna, praca nad ich przełożeniem na nuty, instrumenty, orkiestrę. A ryzyko – to jest ta niewiadoma, nawet strach, czy rezultat tej pracy będzie bliski pierwotnym, tym idealnym wyobrażeniom.
Na tegorocznej Warszawskiej Jesieni będzie pan prowadził warsztaty kompozytorskie, prowadzi je pan na całym świecie, pracuje ze studentami Akademii Muzycznej w Łodzi. Czy można nauczyć muzyki, kompozycji?
Niektórzy moi koledzy uważają, że kompozycji nie należy uczyć. A ja uważam, że należy i można. Po latach doświadczeń wiem, że każdy z tych młodych kompozytorów, studentów ma potencjał. Moją rolą jest go wydobyć, wesprzeć i wzmocnić. A potem pomóc w realizacji tego, co wyobrażone. To właśnie robię i mam wielką przyjemność, kiedy widzę, jak moi absolwenci świetnie sobie radzą, jeżdżą po świecie, dostają nagrody. Uważam, że ta rola doświadczonych kompozytorów jest bardzo przydatna w rozwoju nowego pokolenia muzyków.
Ma pan wypracowany sposób?
Uczenie kompozycji to intymna relacja, to spotkania w cztery oczy. Czasem rozmawiamy o partyturze, czasami o sztuce, polityce, o życiowych problemach. Niektórzy są bardziej, inni mniej otwarci, ale prawie każdemu można pomóc. Staram się, aby relacje były w pewnym sensie partnerskie. Profesor Tadeusz Szeligowski, u którego studiowałem, tak właśnie to robił; chodziliśmy po parku i rozmawialiśmy. Rozmawialiśmy o wszystkim. Po jego śmierci trafiłem do profesora Kazimierza Sikorskiego, rektora PWSM w Warszawie. Bywałem u niego w domu kilka razy w tygodniu, to nie były tylko lekcje, ale bliskie relacje ze względu na moją przyjaźń z jego synem – Tomkiem. W Paryżu uczyłem się u Nadii Boulanger i to był czas iluminacji. Czułem, że mam z nią bezpośredni kontakt, nadajemy na tych samych falach. Relacja mistrz – uczeń w ogóle nie miała znaczenia, nie istniała, bo rozmawialiśmy o sprawach, które nas pasjonowały. I w takim kierunku staram się iść, ucząc przyszłych kompozytorów.
Z Warszawską Jesienią jest pan związany od początku jako słuchacz, artysta, członek Rady Programowej. Widzi pan jakieś trendy w charakterze festiwalu, jego odbiorze, może w publiczności?
Piękny wykres można by narysować o tym, jak ewoluował festiwal. To, co na pewno trzeba powiedzieć, to że Warszawska Jesień jest niezwykłym zjawiskiem w polskiej kulturze. Trwa tyle lat, w tak szybko zmieniającym się świecie! Festiwal miał okresy wielkiego rozkwitu w latach 70., kiedy w Radzie Programowej zasiadali najwięksi artyści tamtych czasów, m.in. Witold Lutosławski, Kazimierz Serocki, Wojciech Kilar… Warszawska Jesień była wówczas w centrum zainteresowania, to było wielkie święto. To był czas wielkiego zainteresowania polską sztuką, muzyką, teatrem, tańcem, filmem. To był wielki rozkwit polskiej kultury. Cały świat nas podziwiał. Potem festiwal trochę zmarniał, bo nie było nowego pomysłu, a starsza generacja już się wypaliła i każdy poszedł w swoją stronę. No i generalnie lata 80. to był marazm, nie tylko w sztuce. Tym większy szacunek i podziw należy się polskim kompozytorom, którzy utrzymali festiwal, przeczekali trudne czasy. Na szczęście nowe pokolenie kompozytorów i muzykologów przejęło i odmieniło festiwal. Muszę wspomnieć tutaj wielkie zasługi Tadeusza Wieleckiego, który przyciągnął nową, młodą publiczność. Festiwal się zmienia, ewoluuje, ale jedno zostaje – stała walka o przetrwanie, o budżet, niezależnie czy to jest władza Polski Ludowej, czy Trzecia Rzeczpospolita.
A publiczność? Widać zmiany?
Jak patrzę na swoje stare zdjęcia z pierwszych Warszawskich Jesieni, to zwykle jestem w ciemnym garniturze, mam krawat i białą koszulę. Teraz wyglądałbym dziwnie, nikt już nie przywiązuje takiej wagi do ubioru. Świat się zmienił i koncerty też już nie wywołują takich emocji. Ale nadal mamy pełne sale, głównie młodych ludzi. Teraz wydarzenia Festiwalu odbywają się w kilkunastu miejscach, nie tylko w Filharmonii. Tak się to teraz robi.
Lubi pan zmiany?
Mam do nich bardzo pozytywny stosunek, zmiany dają nową energię. Jednocześnie jednak doceniam to, co było. Często złości mnie, kiedy tak negatywnie ocenia się dokonania Polski Ludowej, mówię o kulturze i o muzyce. Burzymy pomniki, a to moim zdaniem jest krótkowzroczne i samobójcze – to była nasza rzeczywistość, w tym wyrośliśmy, nie da się tego wyrzucić i jednocześnie zachować ciągłość i tożsamość kulturową. Obok mojego paryskiego mieszkania jest Place de Stalingrad lub Avenue Lenin. Nikomu to nie przeszkadza. Wszystko jest naszą historią. |