Kto z nas nie kołysał się w spowolnionym rytmie ich kojących ballad? Są oczywiście i tacy, którzy mruczą słowa piosenki True, nie mając pojęcia, o jaki zespół chodzi… Tajemnic do ujawnienia jest więcej. O punkowych korzeniach, dzikich Bowie Nights, rockandrollowym świecie glamu i melancholii w 35. rocznicę założenia Spandau Ballet opowiada po raz pierwszy frontman grupy Tony Hadley.
Tekst: Anna Serdiukow
Co się stało? (Tony Hadley wchodzi o kulach – przyp. autorki)
Pomyślałem, że znów mam 20 lat. Nadwyrężyłem staw, ale zbagatelizowałem sprawę. Czeka mnie rehabilitacja. Wszystko z powodu iluzorycznego poczucia, że jestem niezniszczalny.
Gwiazda o kulach? Masz z tym problem?
Czuję sprzeciw, gdy idę do lekarza i słyszę, że mam się oszczędzać. Mówię mu: nie tak dawno potrafiłem nie spać trzy noce z rzędu, nic mi nie jest, nie znasz moich możliwości. On z politowaniem patrzy na mnie i bez słowa wypisuje mi plik recept. Pytam, do kiedy mam brać lekarstwa. Do końca życia, słyszę odpowiedź. Mam ochotę zakrzyknąć: czyjego, szarlatanie?! Wczoraj fikałem koziołki na scenie, dziś chodzę o kulach. To wstęp do cho- dzenia o lasce, jestem o tym przekonany.
Nigdy nie fikałeś koziołków. To było zupełnie innego rodzaju bycie na scenie.
To były występy chodzone. Choć nie możesz odmówić mi dramatyzmu. Te pełne egzaltacji pozy – towarzyszyła temu ekspresja i gesty, które, mimo że teatralne, to jednak pozwalały mi wyrażać emocje. Bardzo intensywnie przeżywałem obcowanie z widownią. Po latach myślę o tym ze wzruszeniem.
Jak to z Wami jest – rozchodzicie się i schodzicie?
Pod koniec lat 80. każdy z członków zespołu poszedł własną drogą. Wciąż nieco skłóceni, w 2009 roku daliście serię koncertów i wydaliście pierwszą po dziesięciu latach płytę Once More. Potem znowu cisza, teraz wracacie filmem dokumentalnym o Spandau Ballet Soul Boys of Western World. To nie były łatwe decyzje. Nie lubię oglądać siebie na ekranie telewizora.
Dlaczego?
Dla nas wszystkich była to bardzo emocjonalna podróż. Gdy ktoś wychodzi z propozycją zrealizowania filmu o zespole, który współtworzyłeś przez większą część życia, to wiesz, że będzie to jednocześnie i twoja biografia, co wiąże się z podsumowaniami – co poszło źle, co się udało, jaki jest bilans strat i zysków. Może okazać się, że przegrałeś i wcale nie odniosłeś sukcesu, a najbliższe ci osoby postrzegają cię inaczej, niż myślisz. Wracasz do miejsc i ludzi, których już nie ma, do czasu, kiedy byłeś młody i miałeś włosy. Swoje.
Na początku nie mieliście nawet nazwy.
Należeliśmy do lokalnego ruchu, który wyrósł na punkowym fundamencie. Kiedyś słuchaliśmy Blitz, a potem sami próbowaliśmy kreować się na awangardowych przedstawicieli muzycznego światka – staraliśmy się zwracać na siebie uwagę makijażem, ekskluzywnym ubiorem, zachowaniem. Wszyscy chodzili poprzebierani, byliśmy bardzo ekstremalni. Spandau Ballet był jednym z wielu synthpopowych zespołów w owym czasie. Graliśmy w klubach, byliśmy popularni na imprezach.
Na tak zwanych Bowie Nights?
Też, to były taneczne imprezy organizowane dla oddanych wyznawców glamu. Cała reszta wbijała się po prostu w odpowiednie kostiumy. Wszystko, co zawierało syntezator, było bardzo pożądanym dźwiękiem. Z czasem zaczęli pojawiać się przedstawiciele środowisk teatralnych, artyści, dziennikarze i projektanci. Przychodziło sporo punków, towarzystwo było mieszane, czasami szemrane. Było barwnie. A między nimi my – banda kolesi, którzy chcieli się dobrze zabawić: poprzebierać, zbałamucić dziewczyny, pograć, upić. Cele były proste. Sporo z osób, które przewinęły się przez te imprezy porobiło kariery.
Ale kariera wówczas jeszcze celem nie była?
Nie, raczej wystrzegaliśmy się określania przyszłości. Gdy jeden z kumpli obwieścił, że zostanie ojcem, reszta chojraków się popłakała. Dziewięć miesięcy brzmiało jak dziewięć dni. Kariera? Do końca nie wiedzieliśmy, co to takiego i z czym się wiąże. Nie było programów telewizyjnych, w których moglibyśmy zostać wyłowieni. Gdyby ktoś powiedział mi wówczas, że mogę wziąć udział w show, w którym – jeśli wygram – dostanę sprzęt, studio i pieniądze na wydanie pierwszej płyty, wszedłbym w to. Myślisz że Johnny Rotten by to olał? Nie sądzę. Mieliśmy szczęście, byliśmy we właściwym czasie i miejscu. Wyszło naturalnie. Podobna historia jak z członkami Duran Duran i Depeche Mode. Human League już odkryto i okrzyknięto nową gwiazdą. Chłopcy mówili, że jest super, że wszędzie ich wożą i zwracają pieniądze za kosmetyki.
Jak wspominasz ten świat – lata 80. w Wielkiej Brytanii?
Kraj przechodził wielkie zmiany gospodarczo-ekonomiczne – pamiętajmy, to był okres rządów Thatcher. My byliśmy bandą chłopaków, którzy chcieli wyróżniać się z tłumu. To była epoka, która zapoczątkowała wiele istniejących do dziś inicjatyw: w roku 1985 odbyły się dwa koncerty Live Aid, które zainaugurowały działalność charytatywną rozumianą jako zorganizowane, interdyscyplinarne akcje łączące pomoc z rozrywką. Bez Boba Geldofa pewnie wyglądałoby to zupełnie inaczej. On nakreślił kierunek.
Widziałam film dokumentalny o Live Aid. Ponoć dzień przed koncertem wraz z członkami Duran Duran spiliście się potwornie na jakiejś imprezie.
To prawda. Zniszczyliśmy się okrutnie. Nie znaczy to, że występ na Live Aid nie był dla nas ważny, wszystko z ekscytacji… Pamiętajmy, że niektórym artystom odmówiono występu na Wembley, bo zabrakło miejsca w programie. Czuliśmy się wyróżnieni. Poza tym między Spandau Ballet a Duran Duran była szczera przyjaźń. Nie wiem, jak jest dziś, ale wtedy nie było rywalizacji między zespołami. Graliśmy i imprezowaliśmy wspólnie, to się nie nudziło.
Tęsknisz za tym?
Tak. Była solidarność poza sceną, lojalność, która cementowała. Czułeś się ważny wielkością swoich przyjaciół. Jeśli więc tym pytaniem próbujesz dotknąć kwestii, takich jak przemijanie, sens istnienia, to wtedy oczywiście odpowiedź jest jasna. Ale jeśli pytasz mnie o to, czy tęsknię na przykład za koszulami z żabotem – to nie. Mogłem bezkarnie nosić, co mi się żywnie podobało, dziś wyglądałbym jak idiota. Wtedy kostium sceniczny był częścią mojego codziennego wizerunku. To fajne uczucie móc robić co się chce, być, kim się chce. Już nigdy potem muzyka i moda nie były tak ważne. To ostatnia dekada, w której te dwie sfery popkultury były ze sobą tak mocno związane. Nierozerwalnie niemalże.
Ale chyba muzyka była ważniejsza niż look?
Wcale nie uważam, by lata 80. obfitowały w najlepsze jakościowo utwory czy najwybitniejszych artystów, no może poza Queen. To był już schyłek tego, co najciekawsze. Powiem coś, co może wyda się kontrowersyjne: często właśnie moda była ważniejsza, image ratował słabsze zespoły i wyciągał je z niebytu. Poza tym w latach 80. nie było już takiego subkulturowego zróżnicowania, doszli chłopcy z new romantic, ale to wcześniejsze dekady były tymi intensywnymi: modsi, rockersi, skinheadzi, fani glam rocka, punka, soulboysi… Wszystkie piękne, skrajne subkultury wciąż w różnych kręgach były obecne, ale nie w takim stopniu jak kiedyś. W każdym razie ja sobie nie przypominam, by dochodziło do walk modsów z rockersami, jak w latach 60. Lata 80. to było, według mnie, już ostatnie tchnienie, ostatnia dekada, w której muzyka, styl życia i bycia tak ze sobą rezonowały. Miało to związek z poglądami społeczno-politycznymi, odzwierciadlało przynależność klasową, było też wyznacznikiem aspiracji. Nie mówię o nas, bo new romantic miało być przede wszystkim przyjemne w odbiorze.
To zróżnicowanie na subkultury i ich linki ze światem muzyki nie tylko nigdzie potem, ale też nigdzie indziej nie było tak silne jak na Wyspach.
To prawda, każdy, kto czuł się częścią jakiejś społeczności, obnosił się z tym niczym z barwami wojennymi. Każda grupa skupiona wokół danego gatunku lub zespołu muzycznego niemal od razu określała swój wizerunek. Moda była częścią świata muzyki, komunikatu wysyłanego w świat, każda subkultura była jak plemię. Pamiętam, że patrzyłem na starszych kolegów z podziwem, byli dla mnie niczym członkowie grup etnicznych. Z czasem współzależność mody i muzyki zaczęła zanikać, grunge był przyjemnym zaskoczeniem, punk mnie rozczarował. Był wspaniałą, kolorową, prostą ideologią bez ideologii. Niestety zbudowany na nihilizmie prąd okazał się jałowy światopoglądowo, tak społecznie, jak i obyczajowo. Nie przekuł się w nic, hasła pozostały jedynie głośne.
A teraz?
Wszystko jest kwestią moralności lub jej braku – obyczajów, przekraczania granic dobrego smaku, wieku, przekonań. Myśmy świadomie i celowo prowokowali, teraz artystów wyręczają strażnicy moralności, panowie od etykiet: dozwolone od 18. roku życia. Nie wiem, czemu nadaje się temu wartość. To jest odwrócenie tego, co istotne w sztuce, muzyce, kinie młodych i niepokornych – a chodzi o to, by lubić i robić to, co irytuje dorosłych. Należę do epoki, w której rodzice nie mieli wstępu do naszego świata, a my nie aspirowaliśmy – jak jest teraz – by być częścią ich rzeczywistości. Nikt z nas nie chciał dorosnąć. Co nie znaczy, że żyło nam się beztrosko. Chcieliśmy mieć wpływ na kraj, w którym przyszło nam żyć, ale poglądy wyrażaliśmy w imieniu swoim i swoich rówieśników, nie z poczucia więzi z rodzicami. Jeśli może być mowa o jakiejkolwiek przynależności, to była ona subkulturowa. Muzyka była nośnikiem racji, moda była kostiumem, za którym można było się schować, a jednocześnie wyrazić siebie. Rodzina to byli ci, do których wychodziło się co wieczór. Według mnie bunt, sprzeciw i kwestionowanie norm są kwintesencją młodości – gdy coś jest dozwolone od lat 18, znaczy że jest nudne. Jak jesteś gówniarzem, chcesz ludzi szokować. Nie przypominam sobie, bym chadzał do filharmonii z rodzicami. Pękałem z dumy, gdy zwracali mi uwagę na temat wyglądu, a puszczając punkową muzykę na domowym magnetofonie, chciałem, by mój ojciec jej szczerze nienawidził. I to wyraził.
Czym Wam tak podpadli rodzice?
Nasza rewolta była tylko po części wymierzona w nich, bardziej w pewną postawę – bezbarwne życie, konformizm, pokorę względem systemu i tolerancję dla ekonomiczno-socjalnych zmian. Dziś wiem, że z czasem stajemy się starymi pierdzielami i to naturalna kolej rzeczy. Wyrastamy z subkultur, kontrkultur i zapominamy, o co w tym wszystkim chodzi. Niektórym mija cały ten rock and roll, tracą bakcyla sceny, wpadają w fałszywe tony. Niewielu tego nie zgubiło: David Bowie, Iggy Pop, Bryan Ferry, Mick Jagger, Freddie Mercury zmarł, ale by się obronił… Marilyn Manson? To taki odkurzony Alice Cooper.
Po co zostaje się gwiazdą sceny?
Jako dzieciak oglądałem Davida Bowie’ego i Roxy Music w programie telewizyjnym Top of the Pops. Chciałem być jak oni.
To się spełniło?
Mierzyłem osiągnięty przez nas sukces własną, prywatną miarą: w 1981 roku podczas występów Spandau Ballet w Nowym Jorku zatrzymywały się auta, gdy chcieliśmy przejść przez ulicę. Powodując korek w najważniejszym mieście na świecie, myślisz: ja pierdolę, jestem gwiazdą! I najgorsze, co możesz zrobić, to rzeczywiście uwierzyć, że zawsze kiedy będziesz przekraczał jezdnię, samochody się zatrzymają na twój widok.
Przemawia przez Ciebie żal, niespełnienie, sentyment?
Wiem, że nie warto było się obrażać i nie rozmawiać z kolegami przez prawie 20 lat. Wyciągam wnioski, kiedyś zabrakło nam tej umiejętności. Dziś bardziej niż innych obwiniam siebie, dawniej bywało odwrotnie. Niczego mi nie żal, ale parę błędów popełniłem i kilka spraw załatwiłbym inaczej. Muzyka to całe moje życie i mnóstwo gości takich jak ja będzie składać ci podobne deklaracje. Problem w tym, że w pewnym momencie publiczność nie chce cię już słuchać.
Dlaczego?
Część poumierała…? Popularność, uznanie, to zawsze jest wypadkowa różnych elementów. Tyle że ja już jestem za stary na to, by jakiś młokos od marketingu mówił mi, jak mam śpiewać i się ubierać, by inni to kupili. Wierzę, że ktoś tam jeszcze zechce posłuchać tego, co mam do zaproponowania. Zestarzałem się, to prawda, ale moja publiczność wraz ze mną. Kogo mają słuchać, Miley Cyrus? |