Lana del Rey to jedna z najbardziej intrygujących a jednocześnie najbardziej sztucznych i wymyślonych postaci współczesnego showbiznesu, co jednak wcale nie oznacza, że oferowany produkt jest zły – a wręcz odwrotnie. Teraz ponownie zaskoczyła fanów i krytyków, tym razem nieoczekiwaną dojrzałością, konsekwencją i rozmachem proponowanej muzycznej wizji.

 

Maciej Ulewicz

 

Jej najnowszy album Lust for Life, wydany niespełna dwa lata po bardzo udanym minimalistycznym oniryczo-filmowym w klimacie Honeymoon, pokazuje z wielkim rozmachem niby tę samą, a jednak nową twarz wokalistki, która z melancholijnej retro ikony millenialsów przeobraziła się w bardzo świadomą i zaangażowaną artystkę po jasnej stronie mocy. Jej twórczość utrzymana w spójnej stylistyce retro lat 50. i 60., umiejętnie grająca z symbolami tamtej epoki, sprawiła, że piosenkarka błyskawicznie zdobyła międzynarodową sławę i popularność. Już sam pseudonim artystki to przecież udana gra z konwencją: pierwszy człon to imię sławnej hollywoodzkiej gwiazdy Lany Turner, a druga część to nazwa modelu samochodu Ford Del Rey, będącego repliką klasycznego modelu z lat 60., produkowanego na rynek brazylijski prawie 30 lat później. Prawdziwe zamieszanie wokół Lany rozpętało się po premierze pierwszej studyjnej płyty Born to Die w 2012 roku. Poprzedni, wydany pod pseudonimem Lizzy Grant, praktycznie nie zalicza się do dyskografii, a Elizabeth Grant, bo tak się naprawdę nazywa, odradza się ponownie tym razem już jako tajemnicza Lana del Rey. Album utrzymany w klimacie indie popu z domieszką klimatów retro i zawierający takie hity jak Video Games, tytułowy Born to die czy Blue jeans pokrył się platyną w wielu państwach na całym świecie, a specyficzny, niski głos wokalistki, nie zawsze udanie brzmiący na żywo, w połączeniu z filmowym, popowopsychodelicznym brzmieniem staje się jej cechą charakterystyczną. Druga płyta, Ultraviolence, ukazuje się latem 2014 roku, kompozycje stają się mroczniejsze i obok retro popu i melancholii pojawiają się też elementy wręcz rockowe. Album umacnia pozycję artystki, a piosenki Lany pojawiają się w filmach: Wielkim Gatsbym w reżyserii Baza Luhrmanna oraz w Wielkich oczach Tima Burtona. Osobiście, będąc umiarkowanie sceptycznym obserwatorem, uległem propozycji Lany dopiero przy wspomnianym na początku albumie Honeymoon, gdyż ten melancholijny i seksowny, leniwie rozmarzony retro dream baroque pop w porównaniu do jałowej i zuniformizowanej współczesnej muzyki rozrywkowej zaczął na mnie w końcu działać, a cytaty z filmowych krajobrazów Ennio Morricone czy delikatnie niepokojące klimaty spod znaku Davida Lyncha tylko dodawały uroku. No i kiedy wydawało się, że po udanym „miodowym miesiącu” Lana uda się na co najmniej kilkuletni urlop, dostaliśmy w tym roku najnowszy, bardzo bogaty w treści i formę album uważany już przez wielu za najlepszy w dorobku artystki. Wszystkiego jest tu więcej i lepiej: brzmienie bardziej monumentalne, kompozycje atrakcyjniejsze, których na tej płycie dostajemy aż 16, a teksty o wiele dojrzalsze i po raz pierwszy zaangażowane politycznie, oczywiście po antytrumpowej stronie. Na szczególną uwagę zasługują również świetne duety z arcypopularnym The Weeknd, kultową Stevie Nicks z Fletwood Mac, uroczym Seanem Lennonem i mocno hip-hopowym ASAP Rockym, które to kolaboracje świadczą o znakomitym wyczuciu trendów i bezdyskusyjnie udanym flircie z innymi gałęziami aktualnej muzyki pop. Płytą Lust for Life Lana weszła do ścisłej czołówki światowego mainstreamu na wypracowanych od początku własnych warunkach, jednocześnie udowadniając, że nawet najbardziej wykoncypowany pomysł wymyślony w zaciszu producenckich gabinetów może być pomysłem genialnym i odnieść nie tylko komercyjny, ale i artystyczny sukces. Oby tak dalej. |