Zapytane o przeznaczenie tego przedmiotu dwudziestolatki musiały uruchomić wyobraźnię, bo większość widziała go pierwszy raz. Padły odpowiedzi: prehistoryczny otwieracz do piwa, gryf do gitary, chomąto, brelok, designerska wiolonczela i grand prix – szablon do wyszywania wzorków.
Tymczasem to temperówka na żyletkę, którą kiedyś miał w piórniku każdy uczeń. Statystyki nie wspominają, by przyczyniła się ona do trwałych uszczerbków na zdrowiu. Naostrzenie ołówka wymagało oczywiście trochę wprawy, ale ostrząc codziennie łamiące się ołówki, szybko osiągało się odpowiedni poziom umiejętności. Wydaje się to dzisiaj niewiarygodne, ale korzystanie z tej temperówki nie było obwarowane żadnymi wymogami bezpieczeństwa – żadnych okularów ochronnych, rękawic, osiągnięcia odpowiedniego wieku, nadzoru osoby dorosłej, zgody rodziców. Trzeba było jedynie pamiętać, żeby ją chować do piórnika, bo szukanie czegoś w tornistrze z temperówką wrzuconą luzem, mogło się zakończyć boleśnie i krwawo.
Trzeba też było zadbać o rzecz najważniejszą – żyletkę – a ta, jak większość rzeczy w PRL-u, była towarem deficytowym. Marzeniem były żyletki twarde, na przykład Rawa-lux, złośliwie nazywane krwawą Rawą (w 1958 roku autorzy krakowskiego Przekroju testowali żyletki z fabryki w Rawie i opinię pochwalną wydali między innymi: Jan Błoński, Jan Kamyczek, Lucjan Kydryński, Bracia Rojek, czyli Marian Eile i Zygmunt Strycharski). Pod koniec lat 60. wyparły je definitywnie żyletki ze stali nierdzewnej. Najlepiej jednak było mieć w domu tatę albo starszego brata, którzy codziennie się golili i potrafili wytrzasnąć je spod ziemi. Żyletki nie można było po prostu pożyczyć – była zbyt cenna, żeby się nią dzielić, tym bardziej że ostrzenie ołówka bezlitośnie ją tępiło. Należało w łazience sprawnie wyjąć żyletkę z maszynki do golenia i szybko zatemperować ołówek albo kredkę, wyrzucając ścinki do toalety. Potem pozostawało już tylko nie reagować na krzyki dochodzące rano z łazienki i zrobić zatroskaną minę na widok przyklejonego do brody wacika. |